Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I co było dalej? – Edward zapytał z pewnym niepokojem.

– Naturalnie, ciastka żadnego nie zjadłam – uśmiechnęła się Leokadia. – Także nie zatańczyłam. I gdyby nie Mikulik i jego syn, wyszłabym stamtąd zhańbiona. Potem nie chciałam już uwierzyć żadnemu mężczyźnie i może dlatego… jestem dziś sama. No, przepraszam, z wami, z Ritą, z tobą, z Hanną… Nie martw się – powiedziała po chwili zadumy, uspokajającym tonem. – Kiedy w czwartek wróciłam z bridża od asesora Stańczaka, Rita już była w domu. Miała ślady szminki na twarzy, ale przypuszczałam, że się tylko bawiła w malowanie. Kazałam jej to zetrzeć, mówiąc, że będziesz się o to gniewał. Starła i długo rozmawiałyśmy. Była dla mnie bardzo łaskawa, co jak wiesz, jest u niej nieczęste. Śmiała się i dokazywała. Tak nie zachowuje się siedemnastoletnia dziewczyna z dobrego domu, która, przepraszam cię za mocne określenie, wyszła z barłogu śmierdzącego ulicznika.

– To Rita też uwierzyła w ciastka? – zapytał w zamyśleniu Popielski i nieco spokojniej pogładził swoją hiszpańską bródkę, którą Lodzia zwala „tatarską”. – Komu? Bandytom?

– Ojej, Edwardzie… – Leokadia wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Ubrana w granatową sukienkę i biały kołnierzyk, wyglądała jak nauczycielka z pensji. Mówiła dobitnie, jak zawołany pedagog. – Razem z Hanną i ze swoją koleżanką Jadzią Wajchendlerówną wyszły z mieszkania…

– Już od dawna nie podoba mi się ta Żydówka… -mruknął Popielski. – Ta przyjaciółeczka…

– Wręcz przeciwnie. – Leokadia się roześmiała. -Zawsze podobały ci się kobiety w typie żydowskim! Zamieniasz się na starość w korporanta? Ale słuchaj, co ci chcę powiedzieć, i mi nie przerywaj! Nasza poczciwa Hanna poszła do kościoła, a dziewczęta do cyrku. Było tak na pewno! Jakąż miały one przyjemność w tym, że się gdzieś po kryjomu w jakiejś bramie umalowały! Po pierwsze, nikt ich nie rozpozna, po drugie będą się czuły dorosłe! Może jeszcze, nie denerwuj się, Edwardzie!, zapaliły papierosa i biedne się zakrztusiły! Usiadły w cyrku na widowni. A ileż to trzeba, żeby się dosiadł do nich jakiś frant, jakiś donżuan z Mościsk? Może był to właśnie atleta, który dostrzegł podziw w ich oczach?

I zaprosił je na ciastko do cukierni. Tyle że cukiernia okazała się jakąś bimbrownią, do której przychodzą baciary. I to wszystko! Ten baciar, co ci dzisiaj to opowiadał, kupował alkohol i nie wiedział, co się działo dalej z dziewczętami! A z nimi nic się nie działo! Wyszły, uciekły, może za nimi się wstawiła właścicielka spelunki, tak jak za mną niegdyś Mikulik? To wszystko, Edwardzie!

Rita była w rozmowie ze mną wyraźnie rozbawiona. Uwierz mi, do żadnego zhańbienia nie doszło! Inaczej zachowuje się dziewczyna, utraciwszy cześć!

Wtedy zadzwonił telefon. Popielski ruszył szybkim krokiem do przedpokoju i uniósł słuchawkę.

– Popielski przy aparacie – powiedział wciąż po niemiecku i zaraz się skonfundował. Chciał to samo powiedzieć po polsku, ale nie zdążył.

– Jak to miło, że pan komisarz czekał na mój telefon i od razu mówi po niemiecku – usłyszał zachrypnięty bas mówiący najczystszą niemczyzną. – A więc przekazano panu komisarzowi informację, że zatelefonuję? We lwowskiej dyrekcji policji, z którą rozmawiałem dziś w południe, powiedziano mi, że jedenasta wieczór to będzie najlepsza pora, aby usłyszeć pana komisarza. Och, przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Dyrektor kryminalny Eberhard Mock z prezydium policji w Breslau.

Lwów, środa 13 stycznia 1937 roku,

godzina druga po południu

Naczelnik Urzędu Śledczego, podinspektor Marian Zubik, nie lubił komisarza Edwarda Popielskiego z kilku powodów. Osoba podwładnego przypominała Zubikowi o błędach i brakach jego samego. Maniery arystokraty i tajemniczy sygnet drażniły Zubika, który miał skłonność do prostego ubioru i nieskomplikowanych zachowań. Słyszał wprawdzie, że Popielski potrafi być gwałtowny i ordynarny jak furman, ale on sam nigdy tego nie doświadczył. Popielskiego studia matematyczne i filologiczne w Wiedniu, wprawdzie nieukończone, boleśnie obnażały niekompletną edukację Zubika, który wyleciał z gimnazjum w Chyrowie po niezaliczeniu szóstej klasy, i to przez łacinę, którą jego podwładny nieustannie i nadmiernie się popisywał. Nienaganna, choć nieco dandysowata, elegancja komisarza przypominała Zubikowi o jego rozczłapanych, rzadko pastowanych butach i za ciasnym garniturze. Drażniła go nawet ostentacja, z jaką Popielski obnosił swoją gładko wygoloną głowę, podczas gdy on rozpaczliwie starał się ukryć łysinę, zaczesując włosy znad ucha na czubek głowy. A teraz, kiedy Popielski referował mu rozmowę z tym niemieckim policjantem z Wrocławia, irytował go swoimi okularami – tak ciemnymi, że nie było zza nich widać jego oczu. Zubik wielokrotnie chciał przywołać do porządku swojego podwładnego, ale ten był bezkarny. Pracował, kiedy chciał, w godzinach służby chodził na wywiadówki, załatwiał inne swoje sprawy i mimo to cieszył się poparciem samego szefa, komendanta Władysława Goździewskiego!

– No i co, panie Popielski? – mruknął Zubik. – Co pan tak umilkł?

– Czy mogę prosić pana inspektora o zgodę na przysłonięcie okna? – Popielski z niepokojem wpatrywał się w intensywne styczniowe słońce, które ostro rzeźbiło kontury biblioteki Politechniki, widocznej z okna komendy policji. – Pan inspektor wie, że to mi szkodzi.

– Wyrażam zgodę. – Zubik podpisał jakiś dokument przyniesiony przez sekretarkę i spojrzał niechętnie na Popielskiego, który zasłaniał okno. – No i co dalej z tym dyrektorem kryminalnym, jak mu tam?

– Mock.

– Więc co było dalej, jak ten pan Mock już wiedział, że ten niby-pederasta przyjechał z tą zamordowaną ze Lwowa do Wrocławia?

– Mock pojechał do Chebzia na przejście graniczne i znalazł funkcjonariuszy, którzy pełnili służbę w sylwestra. Celnik zeznał, że tego dnia sprawdzał paszport dziewczynie posiadającej bilet ze Lwowa do Wrocławia. Dziewczyna jechała w salonce wraz z, jak to powiedział nieco ironicznie mój rozmówca, bardzo ślicznym młodzieńcem, którego zresztą celnik dobrze znał z widzenia.

– Niemiecki celnik znał dobrze z widzenia polskiego chłopaka ze Lwowa? – zapytał ze zdziwieniem Zubik, przycinając cygaro.

– Nie powiedziałem, że chłopak był ze Lwowa, ale pan inspektor ma świetną intuicję. – Popielski rozparł się na krześle i uśmiechnął się kącikami ust. – Tak, znał go z widzenia, ponieważ ten chłopak ze Lwowa jeździł kilka razy w roku do Wrocławia. Zawsze w salonce. Z dziewczyną jechał po raz pierwszy. Zwykle towarzyszyli mu Niemcy, dużo starsi od niego mężczyźni, którzy dosiadali się do salonki na granicy, właśnie w Chebziu. Mock przesłuchał też kolejarzy. Jeden z nich dobrze pamięta tego młodzieńca stąd, że bardzo często wracał on do Lwowa tym samym pociągiem, którym przyjechał do Wrocławia. W drodze powrotnej nikt mu nie towarzyszył. Ponieważ ten pociąg wyjeżdża rano następnego dnia, no to ten młodzieniec nocował we Wrocławiu, a potem wracał. Wygląda, według Niemców, na Cygana…

– Co ci Niemcy wiedzą?! To mógł być Cygan, Ormianin, Gruzin, Żyd… Ale nosi on jakieś nazwisko, ten Cygan? Powiedział panu ten Prusak? – Zubik strzepnął popiół do potężnej popielnicy.

– Tak. Celnicy zapisywali je w swych raportach… Zresztą z potwornymi błędami.

– No i?

– Nazywa się Alfons Trębaszczkiewicz…

– No to nic dziwnego, że z błędami… Dziwne nazwisko jak na Cygana… No i co, panie Popielski? Jest u nas taki Trębaszczykiewicz?

– Trębaszczkiewicz. Sprawdziłem to wczoraj u nas i w urzędzie stanu cywilnego. – Popielski odkaszlnął. Nie znosił cygar „Patria”, palonych przez Zubika. – Nie ma człowieka o takim nazwisku. Wczoraj wysłałem telegram do Warszawy. Oto odpowiedź, którą przed chwilą odebrałem z uroczych rączek panny Zosi.

Położył telegram na biurku Zubika. Ten długo czytał jedną linijkę tekstu.

– No tak. – Zdjął okulary i rzekł w zamyśleniu: – Jest tylko jeden w całej Polsce Alfons Trębaszczkiewicz… W Poznaniu… Mistrz krawiecki.

14
{"b":"269460","o":1}