Rita jeszcze raz zastanowiła się nad niebezpieczeństwem ze strony służącej, Hanny Półtoranos. Nie, pokręciła głową, ta poczciwa kobieta nie zdradzi nas! Ona mnie zbyt kocha i zna mnie od małego! Ileż to razy powierzałam jej różne tajemnice! Nie, ona nie powie papie, że poszłam do cyrku, i to bez szkolnego mundurka! A ciotka? Przecież jej nie było. Poszła na bridża do asesora Stańczaka. A w cyrku? No, cóż… Może i ktoś nas widział, ale zdążyłyśmy się wcześniej dobrze uszminkować i umalować, aż ta stara krowa w pierwszym rzędzie splunęła na nasz widok, bo wzięła nas za ladacznice! I nikt na pewno się nie domyślił, że te dwie młode umalowane kobiety to gimnazjalistki od Królowej Jadwigi! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten przeklęty asenizator! Ale może był pijany i nic nie pamięta?
Drgnęła, kiedy doszedł do niej z przedpokoju chrzęst klucza przekręcanego w zamku. Szybko przysunęła się do biurka, zamykając szufladę. No tak, jest pewnie po dziesiątej i papa wrócił.
Z przedpokoju dobiegły znane odgłosy. Radosne powitanie ojca przez ciotkę. Tak radosne, że aż mdłe. Zawsze to samo! „Edwardzie! Można by wedle twoich przyzwyczajeń zegarki nastawiać! Hanna już śpi, ale zostawiła ci pieczeń na podkurek. Napijesz się herbaty? Jest gorąca i czeka na ciebie. A może teraz odgrzać ci pieczeń?” I znów przekomarzanie się ojca z ciotką. On pozornie zły na rosyjski obyczaj nastawiania samowaru, ona – roześmiana i zadowolona – krytykuje „austriackie gadanie” ojca. On zaraz się przebierze w bonżurkę, zdejmie muszkę, przyjdzie do pokoju córki, ucałuje ją w głowę i zapyta o szkolny dzień, a ona zawsze odpowie to samo: „Wszystko dobrze, papo!” A potem ojciec, uspokojony, że spełnił rodzicielski obowiązek, że poświęcił jej całą minutę ze swojego pracowitego dnia, usiądzie z ciotką Lodzią w salonie i zaczną rozmawiać po niemiecku, aby ona, Rita, nie rozumiała, o czym mówią. Będzie pewnie opowiadał o jakichś strasznych historiach z przedmieść, nieświadom, że jego córka też zna te tajemnicze i złowrogie miejsca! I będą pewnie co chwila rzucać tymi przeklętymi łacińskimi przysłowiami!
Przypuszczenia Rity spełniły się tylko częściowo. Ojciec rzeczywiście trochę się poprzekomarzał z ciotką Lodzią, ale trwało to bardzo krótko i za chwilę był już w jej pokoju, przebrany w bonżurkę. Nie pocałował jej jednak i nie zapytał, co się dziś wydarzyło w szkole.
– Dobry wieczór, Rito – powiedział i usiadł na drugim krześle.
– Dobry wieczór, tatku – odparła nieco zaniepokojona jego nietypowym zachowaniem.
Ojciec patrzył na nią przez chwilę dziwnym wzrokiem, a potem zaczął się przyglądać różnym drobiazgom w jej pokoju: fotosom gwiazd kina, pluszowemu misiowi, którego znalazła pod choinką, kiedy miała trzy lata i od tego czasu gorąco ukochała, zasuszonym kwiatkom, wiszącym na szufladkach sekretarzyka, muszlom zebranym na plaży we Władysławowie, i pudełku po czekoladkach, wypełnionemu przez karteczki z cytatami. Jego łysa głowa przypominała jej głowę atlety, który kilka dni temu najwyraźniej ją adorował. Ojciec jednak nie miał tak zdeformowanych uszu jak tamten. Spojrzała na jego dłoń ozdobioną sygnetem z jakimś kabalistycznym znakiem. I nie miał takich potężnych i brudnych łap jak tamten. Dłonie ojca były mocne, zadbane i zakończone wypukłymi nieco paznokciami. To spostrzeżenie wywołało u niej jakieś ciepło w piersi. Wstała, podeszła do ojca i bez słowa pocałowała go w czoło. Doszła ją woń alkoholu, wody kolońskiej i tytoniu. Kiedy usiadła z powrotem przy biurku, widziała, że zmienił się na twarzy.
Dzisiaj byłem na zebraniu Polskiego Towarzystwa Filologicznego – powiedział cicho ojciec. – I spotkałem tam profesora Sedlaczka.
– Ach, Klaudiusza Ślepego! – Rita stuknęła się w czoło. Zawsze zapominała nazwiska profesora od łaciny, który swój przydomek zawdzięczał manierze zdejmowania okularów i wpatrywania się wypukłymi oczami krótkowidza w chichoczące panny.
– Będziesz miała dwóję z łaciny na semestr u niezbyt wymagającego nauczyciela! Jak mi to wytłumaczysz?
– Niech się papuś nie martwi! – Rita zacisnęła na ołówku swe drobne ładne zęby. – Na pewno poprawię się w przyszłym semestrze. Ja po prostu nienawidzę tych głupich czytanek, które trzeba tłumaczyć na łacinę!
Wolę już Cycerona! O, niech tatuś zobaczy! Na przykład ten durny list od Bronisława do Stanisława.
Wstała z krzesła, ujęła książkę w dłoń, drugą rękę wzniosła jak rzymski retor i zaczęła recytować:
– „Drogi Stanisławie! – Podniosła oczy ku górze. – Byliśmy na wycieczce w Italii z naszym ukochanym nauczycielem. Och, jakichże tam zażywaliśmy rozkoszy!” Przecież to takie głupie, że aż zęby bolą!
Rita przerwała i roześmiała się perliście. Popielski przyznawał w duchu, że czytanki w tym podręczniku odnoszące się do współczesności są pretensjonalne i napuszone. Spojrzał na córkę, stojącą wciąż w pozie retora. Ona ma talent aktorski po matce, pomyślał, powinna grać w teatrze, a nie tłumaczyć czytanki o Bronisławie i Stanisławie. Profesor Sedlaczek skarżył się, że Rita go przedrzeźniała, kiedy pisał na tablicy łacińskie sentencje, i że musiał ją przykładnie ukarać, przepytując o consecutio temporum. Hańbiącą nieznajomością następstwa czasów wykazała się natychmiast, w wyniku czego musiał postawić jej dwóję, która zadecydowała o nocie semestralnej. Popielski wyobraził sobie, jak Sedlaczek stuka pożółkłym od nikotyny palcem w napisane na tablicy Errare humanum est i skrzeczącym, zacinającym się nieco głosem analizuje tę maksymę, dorzucając stosowne starorzymskie exempla. Nagle przypomniał sobie, ile zapału wykazywała Rita, kiedy wiele lat temu zaczął ją sam uczyć łaciny w niedzielne poobiednie popołudnia. Pamiętał, jak w zeszycie podkreślała szlaczkami sentencje. Jaka była szczęśliwa, kiedy za ładne koniugowanie dostawała od ojca juraszki! A on to potem zaniedbał. Wolał czytać gazety niż poświęcać córce te chwile. Czasami leczył wtedy piwem kaca. To wszystko jego wina! Wszystko!
Zacisnął zęby i podszedł do Rity. Pocałował ją w głowę. Poczuł ten sam zapach jej ciemnych włosów, jak wiele lat temu kiedy ją wynagradzał, w swoim oczywiście mniemaniu, pocałunkiem – gdy dobrze deklinowała i z uśmiechem przekomarzała się przy stole: Primum philosophari, deinde edere. Zacisnął zęby jeszcze mocniej i wyszedł z pokoju córki, słysząc jej: „Dobranoc, tatku!”
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
wpół do jedenastej wieczór
Leokadia Tchorznicka przestała układać pasjansa, kiedy Edward skończył opowiadać o swoim spotkaniu z chojrakami z Łyczakowa. Słuchała go uważnie i rozumiała wszystko, choć nie lubiła niemieckiego, nad który zdecydowanie przedkładała francuski. Niemczyzna Edwarda była tak bogata i wyrafinowana, że słuchała jej zawsze z wielką przyjemnością, którą teraz jednak znacznie zmąciła i zaprawiła goryczą treść opowieści. Pasjans „galernik” nie wyszedł Leokadii, jak zwykle zresztą. Odłożyła karty i spojrzała na kuzyna.
– Posłuchaj, Edwardzie – powiedziała, starannie dobierając niemieckie wyrazy. – Nie znasz dziewcząt i sam nigdy nie byłeś siedemnastoletnim dziewczęciem. A ja byłam. I byłam tak ciekawa świata jak Rita. Coś ci opowiem. To było w Stanisławowie. Byłam wtedy o rok młodsza od Rity. Pamiętam, jak wymknęłam się potajemnie w nocy, aby przez okno w restauracji Mikulika na Ormiańskiej zobaczyć huzarów, którzy pili tam wino. Tak pięknie wyglądali, kiedy za dnia paradowali po Sapieżyńskiej! Jeden z nich wyszedł na podwórko, aby odcedzić wodę. – Leokadia użyła dosadnego określenia, które było czymś nieprzyzwoitym w ustach damy. – I ujrzał mnie przy oknie. I zaprosił do stołu, proponując ciastka i tańce. A ja zgodziłam się na to, mimo iż dochodziła druga w nocy, a huzarzy byli pijani i bardzo podekscytowani. A wiesz, dlaczego się zgodziłam? – Leokadia powoli złożyła karty. – Bo myślałam, że naprawdę będę tylko, podkreślam, tylko jadła ciastka i tańczyła. Uwierzyłam w to, zapominając, że u Mikulika nie było już o tej porze ciastek! Ten huzar tak mi się podobał, że mu uwierzyłam w te ciastka!