Popielski poczuł strumyki potu na śliskiej skórze głowy i spojrzał na mężczyzn wokół stołu. Uśmiechali się złośliwie. Oni wiedzieli, co Dziąsło miał mu do powiedzenia. Z satysfakcją obserwowali, jak Łysy wyciera serwetką głowę i jak robi się purpurowy.
– No to opowiadaj, Dziąsło. – Popielski odsunął od siebie talerz z nadgryzionym kotletem. – Wszystko po kolei.
– Opowiem jak na spowiedzi. – Dziąsło spojrzał na Wa-lerka i Alfonka, a ci skinęli głowami. – To było w czwartek. Fest my pupili za dnia, a wieczorem kac nadszyd. Z kacem trza walczyć tym samym, co? Klin klinym. – Roześmiał się do wtóru swoich kolegów. – Fajnu. Nu tu hulamy do Wacki na Zamarstynowsku, bo ona daji na borg. A tam hara si leji. Siedzą trzej atleci z cyrku, no z tego, co dawał pokaz na święta, a z nimi dwie binie, o przepraszam, dwie panny. Umalowany, wysztafirowany. A za parawanem śmiechi, piski, krzyki… Nu powidz, Alfonek, dobrzy bałakam?
– Atleta szpuntował tam dziuni, że fest – mruknął Alfonek.
– Jedna z tych panien – powiedział wolno Dziąsło -rychtyg przy stoli, nie za parawanym, to była rodzona córunia pana kumisarza.
Zapadło milczenie. Bandyci patrzyli na Popielskiego z uśmiechem. Wydawało mu się, że wszyscy dokoła podnoszą w górę kieliszki i piją za zdrowie zdegenerowanej siedemnastoletniej Rity Popielskiej. Nalał sobie trzeci kieliszek, opróżniając butelkę. Wypijał go drobnymi łykami. Chciał, by go wódka parzyła, żeby ten surowy smak, który drapał po gardle, był namiastką kary za wszystkie winy, które popełnił jako ojciec. Zapalił kolejnego papierosa, choć poprzedni był dopalony tylko do połowy. Tytoń stał się kwaśny jak ocet. I Popielski wtedy poczuł smród odchodów. Odsunął się od stołu, uniósł świeczkę i spojrzał na podeszwę. Za obcasem tkwiła śmierdząca gruda. Nie wytarł dobrze podeszwy. To było gówno. Odstawił starannie na wpół wypity kieliszek, a potem wytarł serwetką mokre kółka na blacie. A potem zadał cios przez stół.
Usłyszał lekki trzask i ujrzał krew, buchającą z nosa na stół i na talerz z resztkami kotleta. Alfonek i Walerko odskoczyli od stołu i sięgnęli do kieszeni. Popielski nawet na nich nie spojrzał. Chwycił Felka Dziąsło za włosy, przycisnął jego twarz do blatu i oparł się całym ciężarem na jego głowie. Jeśli wcześniej nie uszkodził mu nosa, to zrobił to niewątpliwie teraz. Felek nie wydał z siebie jęku. Leżał cicho na stole, a wokół jego twarzy rozlewała się wolno krew. Poczuł nad uchem alkoholowy oddech komisarza.
– A teraz odszczekaj to, co powiedziałeś – wysyczał Popielski. – Powiedz, że to nieprawda. Że nie było tam mojej córki z tymi cyrkowcami. Powiedz to całym zdaniem.
Komisarz – mimo gwałtownych ruchów – myśli miał już jasne. Potrafił przewidzieć ciąg dalszy. Wiedział, że niczego nie usłyszy od Felka. Nie wziął bowiem jednego pod uwagę. Że Felek Dziąsło, jako charakterny baciar, nigdy nie zaprzeczy temu, co powiedział przy kompanach. Popielski mógł w blacie stołu odcisnąć pośmiertną maskę jego twarzy, a nie usłyszałby odwołania wcześniej wypowiedzianych słów. To była sprawa honoru. Z kolei on sam nie mógł teraz wyjść, bo straciłby u tych ludzi jakikolwiek respekt. To też była sprawa honoru.
Chwycił Felka za kołnierz i pociągnął za sobą do wyjścia. Ten bez oporów wspinał się po schodach. Popielski trzymał go daleko od siebie, aby krwią nie pobrudzić sobie garnituru. Odprowadzały go nienawistne spojrzenia. Nie dziwił im się. Ci wszyscy bandyci zostali dziś przez niego upokorzeni, bo nie mogli pomóc kompanowi, zaatakowanemu brutalnie przez nietykalnego Łysego.
Kiedy znaleźli się na podwórzu, Popielski chwycił Felka za gardło i przycisnął go do ściany knajpy.
– W czwartek upiłeś się do nieprzytomności, prawda? – specjalnie używał starannej odmiany polszczyzny, którą baciary nazywali pogardliwie „funiastą”.
– No – potwierdził Dziąsło i pociągnął nosem.
– Tak mocno, że spałeś cały dzień i obudziłeś się dopiero późną nocą, prawda?
– Nie – wychrypiał baciar. – Ni była noc, a wieczór.
– Było ciemno czy nie?
– Było.
– No to mogła być noc? Nie masz zegarka i widzisz, że jest ciemno. No to mogła być noc czy nie?
– Mogła.
– No to była noc – donośny głos Popielskiego rozległ się w studni podwórka. – Była noc, a moja córka w nocy zawsze jest w domu! W domu!!! – wrzasnął do jakiejś niewiasty, która wychyliła się przez okno zabudowanego balkonu. Odwrócił się do Felka, wycierającego sobie nos w rękaw marynarki. – Idź już do knajpy i przynieś mi płaszcz i melonik.
Kiedy Felek zniknął, Popielski podszedł do worka, który leżał w sieni. Gdy wycierał o niego obcas, myślał o konsekwencjach dzisiejszego incydentu. Po pierwsze, był pewien, że bandyta kłamał, aby go udręczyć na oczach wszystkich. Po drugie, zdawał sobie sprawę, że – wyprowadzając Felka na zewnątrz – zasiewał wśród baciarów ziarno niepewności. Będą się zastanawiali: pękł Felek chojrak na podwórku czy nie? Odszczekał pulicajowi czy nie? Pojawi się wśród nich rysa, pęknięcie, a ci przedstawiciele prawa, którzy naruszają odwieczną solidarność baciarów, są przez nich szczególnie znienawidzeni.
Dziąsło wyszedł na zewnątrz, podał Popielskiemu płaszcz i odwrócony melonik. Komisarz spojrzał w głąb nakrycia głowy, aby sprawdzić, czy nikt nie napluł do środka przepięknego wyrobu skoczowskich kapeluszników. Nie było tam plwociny, lecz leżało świńskie ucho przebite gwoździem. Oznaczało ono szpicla, ale również gliniarza. A gwóźdź miał jednoznaczną wymowę.
– Powiedz, Felek, wszystkim – zbliżył twarz do spuchniętego nosa – że się nie boję, ale dziękuję za ostrzeżenie. I że następnym razem przyjdę tu z bańką nafty. I wypalę was wszystkich. – Pociągnął nosem. – Śmierdzisz. Myj się częściej, niechluju, nie bądź bydlęciem! Nocujesz w chlewie czy co?
Nagle poczuł ból w piersiach i skurcz przepony. To nie był atak serca. To była myśl o Ricie, siedzącej wśród cyrkowych atletów, bandytów i kurew. Paliła papierosy? Piła wódkę? Poszła za parawan? Do jej delikatnych nozdrzy dochodził smród, który wydzielał Dziąsło? Niemożliwe, pomyślał, przecież ten łotr zaprzeczył wszystkiemu! Powiedział, że obudził się późną nocą, a Rita nie spędziła jeszcze – chwała Bogu! – ani jednej nocy poza domem!
Odetchnął z ulgą, włożył płaszcz i melonik. Ruszył przez małe, ciemne podwórko, odprowadzany wzrokiem przez Felka Dziąsło. Kiwnął mu nawet głową na odchodne. Przyjął bandycki komunikat. To była w końcu sprawa honoru.
Lwów, poniedziałek 11 stycznia 1937 roku,
godzina dziesiąta wieczór
Rita Popielska, przebrana już w piżamę i szlafrok, siedziała w swoim pokoju przy biurku. Jasne światło, dochodzące spod zielonej umbry, padało na rozrzucone książki i zeszyty. Oświetlało podręcznik do ćwiczeń pol-sko-łacińskich, mały zeszyt zapisany słówkami z tegoż języka oraz szkolny wybór mów Cycerona z objaśnieniami w przypisach. Obok walał się podręcznik trygonometrii, cyrkiel i ekierka. Lampa oświetlała również otwartą szufladę, w której leżały dwie kartki, zapisane okrągłym dziewczęcym pismem i wydzielające słaby zapach perfum. Był to list od jej przyjaciółki, Jadzi Wajchendlerówny. Rita całą swoją uwagę poświęcała treści listu, który czytała dziś po raz setny. Wraz z każdą kolejną lekturą wzrastał jej niepokój.
Jestem pewna, kochana Rito, że kiedy wychodziłyśmy w czwartek wieczorem z tego okropnego miejsca, na Zamarstynowie, to widział nas znajomy mojego ojca, asenizator Szkowron, który obstalowuje u nas często czapki. Jechał dorożką, był chyba trochę pijany, ale nas widział. Boję się, że może on o wszystkim donieść mojemu ojcu. Musisz koniecznie porozmawiać z panną Deskur i błagać ją (a nawet czymś ją przekupić, brrr… jakie to okropne!), żeby przysięgała przed Twoim tatą, że byłaś w czwartek u niej na lekcjach! Ja już mam alibi. Tyka w razie czego potwierdzi, że pomagałam jej z francuskiego, dostała za to ode mnie całą blachę ciastek od Zalewskiego. Zjada je zresztą po kryjomu, bo co miałaby powiedzieć swojej mamie? Skąd taka bidosia jak Tyka miałaby forsę na ciastka od Zalewskiego? Jeśli tylko Twojej Hannie będziemy mogły zaufać, to wszystko dobrze się skończy. Przyznaj, moja kochana Rito, że warto było! Takiego świata i takich ludzi jeszcze nie widziałyśmy! To był prawdziwy dreszcz nieznanego!