Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie każdy chce się przenosić do Berlina. – Baron von der Malten ścierał dłonią wilgotne kółko, jakie zostawiła szklanka na błyszczącym blacie stołu. – Chociaż Mock pochodzi z Waldenburga, to kocha nasze miasto z jego wszystkimi jasnymi i ciemnymi stronami. Kocha wieże kościołów, omnibusy, wstrętne zaułki w centrum, zielone arterie komunikacyjne na południu, potężne kamienice i nadodrzańskie plaże. A tutaj nikt nie zrobi kariery policyjnej bez poparcia naszego drogiego Heinricha, prawej ręki prezydenta Kleibömera. A dla Heinricha warunkiem kariery policyjnej jest członkostwo w „Lessingu”, prawda?

– Przeceniasz moją rolę. – Mühlhaus skromnie spuścił oczy. – Quisque est faber fortunae suae.

– Czy Mock będzie członkostwo traktował poważnie? – Baron odpowiadał na kolejną wątpliwość prezydenta loży. – Odpowiem tak. On jest synem ubogiego szewca i swoją karierę traktuje nadzwyczaj poważnie.

– Jesteś cyniczny, jak zawsze. – Doktor Lewkowitz uśmiechnął się i wskazał ręką drzwi. – Czas na nas. Zbliża się kwadrans na dziewiątą. Zobaczymy, co powiedzą o tym wszystkim inni bracia.

Mühlhaus i von der Malten wstali, zostawiwszy na stole wygasłą fajkę i niedopitą szklankę wody sodowej. Wszyscy ruszyli ku drzwiom, poganiani pojedynczym dźwiękiem gongu zegara. Nagle doktor Lewkowitz zatrzymał się i odwrócił.

– Zapomniałem was zapytać o coś bardzo ważnego – powiedział. – Chciałbym wiedzieć wcześniej, jakiej próbie życia i śmierci poddamy Mocka.

– Żadnej – odrzekł von der Malten.

– Nie rozumiem. – Na twarzy doktora Lewkowitza pojawił się cień irytacji. – Wyjaśnij to, proszę. Członkowie wprowadzający proponują przecież próbę życia i śmierci.

– Czy nie sądzisz, Albercie – baron wcisnął monokl w oczodół – że Mock już ją pomyślnie przeszedł? Czyż nie zabił dzikiej bestii, z którą przebywał w jednej klatce?

Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,

dziesiąta wieczór

Eberhard Mock cieszył się wolnością. Ten niezwykły stan ducha wywołał u niego nadzwyczajne zmiany. Dotąd nigdy nie wykazywał się ani podzielnością uwagi, ani specjalną wrażliwością na kolory. Jego dotychczasowe kochanki wiedziały, że jedynie miłosne zaloty są w stanie oderwać go na przykład od interesującej książki albo od radia, które nadawało wiadomości lub rozbrzmiewało jego ulubioną muzyką barokową. Wiedziały również, że hojny kochanek, który zapełniał ich szafy wciąż nowymi sukienkami, owe różnobarwne kreacje scharakteryzowałby najwyżej trzema lub czterema nazwami kolorów, a najchętniej wszystkie barwy zredukowałby do pojęć „jasny – ciemny”.

Te wszystkie kochanki nie uwierzyłyby, gdyby im ktoś powiedział, że Mock mianem „pistacjowej” określił dzisiaj sukienkę dziewczyny, która stała w budce na Tauentzienplatz i pewnie telefonowała – jak sądził – aby umówić się na schadzkę. Niegdyś nazwałby tę sukienkę „zieloną”, lecz teraz jego zmysł wzroku wyostrzył się nadspodziewanie. Przed oczami przesuwała się zawartość szaf jego kochanek i słyszał używane przez nie określenia kolorów, o których wcześniej nie miał pojęcia. Te wszystkie kobiety sądziłyby, że najpewniej mają przed sobą sobowtóra Mocka, gdyby usłyszały słowa, jakie skierował teraz do radcy Mühlhausa: „Niech pan spojrzy na te dwie kobietki koło konsulatu hiszpańskiego, szczególnie ta w płaszczyku ecru niczego sobie”. Zdumiałyby się tym bardziej, że Eberhard okazywał niezwykłą podzielność uwagi. Prowadził bowiem z Mühlhausem ważną rozmowę, a jego kolorystyczne obserwacje, rzucane raz po raz podczas rozmowy, wcale jej nie utrudniały.

Szczęśliwy nastrój Mocka i gwałtowne zmiany w jego percepcji świata pojawiły się w chwili, kiedy przeczytał w dzisiejszym „Breslauer Neueste Nachrichten” krótką notkę na trzeciej stronie, iż został oczyszczony z zarzutu zamordowania Klary Menzel i Emmy Hader. Siedział wtedy na ławce pod pomnikiem Tauentziena i czekał na radcę Mühlhausa, który był na zebraniu loży „Lessing”. Kiedy Mock przeczytał tę pomyślną dla siebie informację, podskoczył do góry, wzbudzając surowe spojrzenie jakiejś damy, która od dłuższego czasu stukała w szybę budki telefonicznej, chcąc w ten sposób ponaglić flirtującą dziewczynę w pistacjowej sukience. Postanowił natychmiast uczcić tę wiadomość i jego wzrok pobiegł ku kilku lokalom znajdującym się wokół placu. Jego oko zatrzymało się na kawiarni i restauracji „Pod Tauentzienem”, której również patronował ów pruski generał major.

Ruszył tam i wpadł w ramiona Mühlhausa, który już wyszedł z zebrania loży. Wtedy to właśnie Mock rzucił uwagę o „płaszczyku w kolorze ecru”, która na Mühlhausie nie zrobiła zupełnie wrażenia.

I tak chodzili od dwóch kwadransów wokół placu, a Mühlhaus referował Mockowi przebieg zebrania i procedurę rehabilitacyjną w Prezydium Policji. W pewnej chwili przywrócony do łask nadwachmistrz zdał sobie sprawę, że owa podzielność uwagi i wrażliwość na kolory były chwilowe. Nie słuchał, co mówi radca kryminalny, lecz wciąż myślał o kieliszku mocnej cytrynówki, o cygarze „Sułtan” i o towarzystwie jakiejś damy, najlepiej bez płaszczyka i sukienki. Na tych hedonistycznych zapędach nie skoncentrowała się jednak cała uwaga Mocka. Przez epikurejski pancerz przebijało się ostre jak żądło pojęcie „próba życia i śmierci”.

– Drogi panie radco – Mock odwrócił wzrok od krągłych pośladków jakiejś damy, która wraz koleżanką oglądała obrazy w galerii Stenzla. – Przepraszam, coś mnie rozproszyło. Proszę mi jeszcze raz powiedzieć o tej próbie życia i śmierci.

– Jest jej poddawany każdy kandydat. – Mühlhaus ujął Mocka pod ramię i poprowadził go delikatnie w stronę Neue Schweidnitzer Strasse. – Ma znaczenie symboliczne. Umiera jeden człowiek, rodzi się drugi. Tak było zawsze w tajemnych bractwach. Neofitę poddawano torturom, oddzielano od społeczeństwa, pozostawiano w lesie na pastwę dzikich zwierząt. Jeśli sobie da radę, jest godzien wstąpić w szeregi bractwa. Tak jak u mizantropów…

– I tak właśnie jest u was?

– Chciał pan chyba powiedzieć „u nas”. Od dwóch godzin jest pan członkiem loży „Lessing”. – Na ustach radcy kryminalnego pojawił się drwiący uśmieszek. – Został pan przyjęty jednogłośnie, mimo że dwa tygodnie temu niecnie potraktował pan żelaznym prętem jednego z trzyosobowego ścisłego prezydium loży.

– Zaraz, zaraz. – Mock przystanął. – Nie chciałbym być traktowany w sposób uprzywilejowany… Ja przecież nie mam za sobą próby życia i śmierci…

– Jak to nie? – uśmiechnął się Mühlhaus. – Pozwoli pan, że zacytuję pańskiego kolegę z lat studenckich barona Oliviera von der Maltena, który wraz ze mną wprowadził pana do loży. Powiedział mniej więcej tak: „Czy przebywanie w klatce dzikiej bestii nie jest próbą życia i śmierci i czy zabicie tej bestii nie jest zwycięskim wyjściem z tej próby?” Ma pan odpowiedź na swoje pytanie.

– No tak. – Mock zamyślił się tak głęboko, że nawet nie zwrócił uwagi na dwie tlenione blondynki, które stały pod filią „Darmstadter Kasse”, obejmowały się wpół i mrugały znacząco na obu spacerujących mężczyzn. – A niech pan mi powie, bardzo jestem ciekaw, jaką pan przeszedł próbę życia i śmierci. Pozostawiono pana w lesie, nago, tylko w jakiejś brudnej kapocie i z palcami umazanymi na różowo?

– Gorzej – odpowiedział Mühlhaus, udając, że nie rozumie aluzji – to było coś znacznie gorszego…

Breslau, czwartek 15 maja 1913 roku,

kwadrans na trzecią w nocy

Mühlhaus zaciskał dłonie na linach drabinki niezbyt mocno i wyginał się do tyłu. Szczeble były śliskie od potu i jeszcze innej wydzieliny.

Wisiał przy ścianie wieży ciśnień zakładów wodociągowych „Am Weidendamme” i wpatrywał się spokojnie w ceglany mur budowli. Zobojętniał na wszystko. Już widział całe swoje życie i swoją śmierć. Czytał kiedyś, że w momencie śmierci przed oczami człowieka przesuwają się – tak jak klatki w fotoplastykonie – sceny z życia. Po dzisiejszym doświadczeniu wiedział, że jest to prawda, z tym jednakże zastrzeżeniem, że pojawiają się one bez żadnego ładu – ani chronologicznego, ani tematycznego. Jego dawno zmarła matka bujająca go w kołysce pojawiła się natychmiast po scenie nominowania go na funkcjonariusza królewskiej policji w Breslau, a scena matury tuż po szczęśliwym dniu narodzin jego syna Jakoba. Ten brak konsekwencji nie dziwił go ani tym bardziej nie irytował. Zdawał mu się nawet kojący, ponieważ był bardzo odległy od żelaznej logiki wieży, wysokości i głowy roztrzaskanej na kocich łbach.

45
{"b":"269459","o":1}