Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Drogi panie Mock! – Głos von Buchwaldta już nie dudnił, lecz syczał. – Nie ma wyjątków. Wysłuchawszy naszych opowieści, już jest pan z nami. Jeśli pan chce się znaleźć poza nawiasem mizantropów, to podejmuje pan decyzję spotkania z bratem Stachem. Spotkania bardzo rychłego…

Brat Stache stał i wpatrywał się w Mocka. Ręce eks-sanitariusza były opuszczone wzdłuż spodni. Sękate palce poruszały się po lampasach. Wypukłe, zakrzywione paznokcie przesuwały się po materiale z lekkim szmerem. Jedna pięść się zacisnęła, jedna noga wysunęła do przodu. Mock cofnął się i chwycił potężny kandelabr z siedmioma świecami. Syknął z bólu, kiedy języki stearyny rozlały się po jego dłoni. Uniósł wysoko świecznik i zamierzył się na Stachego. W ciężkiej ciszy słychać było prawie trzask szwów w smokingu Mocka, kiedy odchylał ramię i wyrzucał w górę kandelabr. Kręcąc się, świecznik rozrzucał gorące krople, które upadały na głowy, karki i buty zebranych. Stache nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Spojrzał na barona, czekając na stosowny znak. Wtedy rozległ się przenikliwy brzęk szkła. W nikłym blasku dogasającego ognia sypał się z góry szklany deszcz, mieniły się ostre okruchy. Mizantropi stojący pod witrażem odsunęli się, by uniknąć skaleczenia. Baron Otto IV von Buchwaldt patrzył na Mocka z niechęcią, ale i z ojcowską wyrozumiałością. Eks-sanitariusz nadal nie wiedział, co ma uczynić, i przebierał palcami wzdłuż lampasów. Wtedy z hukiem otworzyły się drzwi. Na tle szarych pól i porannych mgieł stał radca kryminalny Heinrich Mühlhaus z fajką w zębach. Zamiast melonika na jego łysawej głowie tkwiły zwoje bandażu. Na twarzy wysklepiały się sine guzy. Za nim widać było dwa szeregi żołnierzy z odbezpieczonymi manlicherami. Pierwszy szereg klęczał, drugi – stał. Karabiny były wymierzone w otwarte drzwi.

– A mnie przyjmiecie do swojej bandy? – zapytał Mühlhaus.

Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,

przed ósmą wieczór

– Przyjmujemy go, bracia? Naprawdę tego chcecie?

Prezydent loży wolnomularskiej „Lessing”, doktor Albert Lewkowitz, wstał gwałtownie i zaczął okrążać stół. Kiedy przemierzał szybkimi krokami wielki obity drewnem gabinet prezydencki, pobrzękiwał łańcuch na jego szyi i falowały frędzelki u jego fartuszka z motywem kielni i cyrkla. Zadane pytanie jeszcze wisiało nad stołem, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni. Doktor Lewkowitz nagle przystanął przed wielkim oknem, którego skrajne szybki były zielone. Zieleń, wszędzie zieleń, kolor nadziei. Nawet w nazwisku właściciela firmy po drugiej stronie Agnesstrasse – „Grünfeld &Co. Produkcja Drzwiczek do Pieców”. Nazwa tej firmy, a właściwie asocjacje, jakie budziły wyrazy na szyldzie, zawsze go uspokajały i dobrze mu się kojarzyły. Czyż człowiek potrzebuje więcej do szczęścia, myślał, niż widoku zielonych pól i odpoczynku w cieple pieca?

– Nie wiecie, kim on jest? Przecież to alkoholik i morderca – Lewkowitz mówił już znacznie spokojniej. – Owszem, zabił skończonego łotra, to jednak raczej predestynuje go na herszta jakiejś bandy, gdzie liczy się siła i zuchwałość, niż stanowi przymiot moralny. A przecież właśnie tym powinni się odznaczać członkowie naszej loży!

Zapadła cisza. Jeden z mężczyzn siedzących przy stole sięgnął po syfon i strzyknął do szklanki dużą miarkę wody sodowej. Łyknął musującego płynu, a kilka kropel opadło na jego śnieżnobiały tors. Chrząknął cicho, co oznaczało, że chce zabrać głos. Nie musiał tego robić. W ścisłym trzyosobowym kierownictwie loży „Lessing” wszyscy sobie mówili po imieniu i nie obowiązywały żadne hierarchiczne regulacje dotyczące zabierania głosu. Nie musiał prosić o głos zwłaszcza ten mężczyzna, którego drzewo genealogiczne miało korzenie sięgające dziesięć wieków wstecz i którego przodkowie walczyli z Saracenami. Ale właśnie za tę delikatność i za to dobre wychowanie doktor Lewkowitz najbardziej cenił barona Oliviera von der Maltena. Kiwnął głową, udzielając mu głosu.

– Wszyscy mamy jakieś wady i słabości, Albercie – powiedział spokojnie baron – a nazywanie słabości Mocka „alkoholizmem” jest, zapewniam cię, grubą przesadą. Znam go prawie dwadzieścia lat. Studiowaliśmy razem języki starożytne i filozofię. Nasze drogi naukowe rozeszły się. Mnie interesowali filozofowie przedsokratejscy, jego – zagadnienia językowe i metryczne. Ja wolałem siedzieć nad właśnie wydanym epokowym dziełem Dielsa, on – nad wierszami Plauta, które ciął na części ołówkiem ostrym jak skalpel. Przyjaźniliśmy się i byliśmy obaj w korporacji „Silesia”. Mieliśmy wielkie zamiłowanie do fechtunku. Wypiliśmy razem cysterny piwa. Rzeczywiście, czasami alkohol panował nad Mockiem. Kiedy to się powtarzało, potrafił narzucić sobie reżym abstynencji i powstrzymywać się od alkoholu przez długi czas. Rok, pół roku… Czy człowiek, który często zwycięża sam siebie, jest nałogowcem?

– Potwierdzam słowa Oliviera. – Brodacz z obandażowaną głową i żółtymi siniakami na twarzy przebierał mięsistymi opuszkami palców po blacie stołu.

– Kiedy kilka lat temu spotkała go tragedia, o której wszyscy wiedzą, mieszkał w celi więziennej, pił przez dwa miesiące i nie przyjmował żadnych pokarmów. Potem nagle przestał i nie pił przez rok. Teraz ma zwyczaj upijać się tylko raz w miesiącu. Wątpię, czy taką częstotliwość można by nazwać „alkoholizmem”.

– No dobrze, Heinrich. – Doktor Lewkowitz również lubił radcę kryminalnego Mühlhausa. – Ty i Olivier dobrze go znacie. Być może jest to silny człowiek, który się nie poddaje i twardo dąży do celu. Ale to chyba trochę za mało, aby rozproszyć nasze obawy. Do naszej loży przyjmujemy ludzi nieskazitelnych moralnie. A jeśli powątpiewamy w ich wartości duchowe, musimy u tych kandydatów znaleźć coś szczególnego, co by nas całkowicie do nich przekonało.

Doktor Lewkowitz powiódł wzrokiem po pokoju, jakby tam – w tłoczonej tapecie, w wielkim żyrandolu, w oprawnych rękopisach i wolnomularskich drukach – szukał rozjaśnienia swoich wątpliwości. Baron odchrząknął, a prezydent loży przygotował się do wysłuchania precyzyjnego wywodu.

– To jest nasza rola – powiedział von der Malten, patrząc na stojący w kącie duży zegar, który właśnie wybijał ósmą – moja i Heinricha, jako członków wprowadzających. My przekonamy braci o przymiotach moralnych Mocka.

– Jakże moglibyście nie przekonać, przecież niecodziennie członkami wprowadzającymi kandydata są dwaj bracia z trzyosobowego ścisłego prezydium! – odrzekł doktor Lewkowitz i zawahał się nieznacznie.

– A czy ja mógłbym poznać wcześniej waszą rekomendację?

– Oto ona. – Mühlhaus wyciągnął na stół woreczek z tytoniem i zaczął przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu fajki. – Eberhard Mock rozbił śląską konfraternię mizantropów. Wniknął w ich szeregi i ich zniszczył. Aby tam się dostać, musiał wcześniej trafić do więzienia. Przeżył straszne chwile i omal nie został zabity. Jako policjant był szczególnie znienawidzony przez współwięźniów i w każdej chwili groziła mu śmierć i pohańbienie. Udało mu się przeżyć również dzięki temu, że zabił wspomnianego przez ciebie degenerata, z którym dzielił celę. Później uciekł z więzienia i został przyjęty do mizantropów. Wyznali mu wszystkie swoje zbrodnie, po czym ich aresztowaliśmy. To jest czyn wiekopomny i chwalebny. Czy mam wam wyjaśniać, kim są mizantropi?

– Nie trzeba, prawda, Olivierze? – odpowiedział doktor Lewkowitz, patrząc na barona. – Wszyscy znamy tę wstrętną broszurkę von Mayrhofera, w której sugeruje on, że mizantropi mają coś wspólnego z lożą. Swoją drogą, wiecie, kim jest właściwie ten von Mayrhofer?

– Nikt o takim nazwisku nie napisał tej książki. – Mühlhaus znalazł w końcu fajkę, nabił ją i długo przytrzymywał zapałkę nad tytoniem. – Ma ona charakter propagandowy i zawiera instrukcję, jak skontaktować się z mizantropami…

– No dobrze. – Prezydent loży machnął ręką zniecierpliwiony. – Mock wniknął w szeregi mizantropów i doprowadził do ich aresztowania. To rzeczywiście wspaniałe i ma wielkie znaczenie dla loży. Wystarczy całą sprawę nagłośnić i raz na zawsze wykażemy, że mizantropi nie mają nic wspólnego z wolnomularstwem, a druk Mayrhofera jest kłamliwą anonimową agitką. Dobrze – powtórzył w zamyśleniu. – Przekonaliście mnie. Ale wciąż nurtuje mnie jedno pytanie. Dlaczego on chce do nas wstąpić? Przecież nie dla kariery. Za swoją dzielność mógłby awansować i przenieść się do Berlina! A ponadto, czy Mock będzie traktował poważnie członkostwo w loży?

44
{"b":"269459","o":1}