Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Doktor Wilhelm Syndikus. Dnia 28 października 1895 roku znaleziono przy Weserstrasse w Berlinie czternastoletnią prostytutkę Dorotheę Pfitzner – powiedział starzec. – W ustach trupa była połowa karty. Dama pik.

Otworzył portfel i wyjął z niego połówkę karty. Przedarcie biegło przez twarz damy pikowej. Syndikus ucałował Mocka i zniknął w tłumie konfratrów. Wyszedł z niego niewysoki tęgi mężczyzna o czarnych włosach tak gęstych, że sprawiały wrażenie czapki nasadzonej głęboko na czoło.

– Poznaje mnie pan? Pastor Paul Stieghahn. Dnia 19 stycznia 1902 roku, świeżo po tym, jak zostałem przyjęty na praktykę do Prezydium Policji, na ślizgawce koło Holteihöhe w Breslau znaleziono dziecinną sukienkę, trzewiki i wełniane pończochy. Chociaż nikt nie zgłosił zaginięcia dziecka, policja kryminalna rozpoczęła intensywne śledztwo. Uwagę śledczych przykuł przerębel na środku ślizgawki. Był pokryty lodem o wiele cieńszym niż cała reszta. Rozbito lód i zanurzono bosak. Natrafiono na ciało. Z przerębla wydobyto piętnastoletniego chłopca. Miał na sobie damską bieliznę, a na twarzy resztki tłustej szminki i pudru. Była to znana w kręgach pederastów męska prostytutka „blond Klar”. W jego halce wycięty był trójkąt. Oto on – powiedziawszy to, pastor Stieghahn wyciągnął z kieszeni kawałek materiału.

Mock patrzył na pastora i doznał zawrotu głowy, chociaż wypił niewiele, i to dwa kwadranse wcześniej, świeżo po przybyciu do majątku barona, kiedy został podjęty kawą i koniakiem. Kręciło mu się w głowie, jednak nie pod wpływem alkoholu. Zawsze tak było, kiedy zbliżał się wybuch wściekłości, eksplozja furii. Nie była ona skierowana przeciwko pastorowi i dawnemu koledze, którego ledwie pamiętał. Ale wciąż się zbliżała. Była nieunikniona. Mock wiedział, że wybuchnie, kiedy jeden z mizantropów przyzna się do niewyjaśnionego morderstwa, z którym Mock zetknął się na początku swojej pracy. Stanie się tak niewątpliwie, kiedy któryś z galerii przesuwających się przed nim i całujących go w policzki morderców przyzna się do zabicia małej Ernestine Schmidek. Było to w roku 1908. Czternastoletnia ulicznica wisiała u powały strychu w kamienicy przy Martin-Opitz-Strasse. Jej drobne ciało było pierwszym trupem, którego Mock poczuł, ujrzał i nad którym po raz pierwszy zapłakał. Był wówczas w tej kamienicy na przyjęciu urodzinowym u zamożnego studenta prawa, którego poznał przy kręglach w klubie „Brama Odrzańska”. Na tym przyjęciu usiłował – mimo braku jakichkolwiek uzdolnień – tańczyć walca z wyemancypowanymi studentkami Akademii Sztuki i Rzemiosł Artystycznych. Już prawie chwycił rytm muzyki, kiedy wszyscy usłyszeli histeryczny, wibrujący krzyk na klatce schodowej. Wybiegł na schody. Krzyk wznosił się u góry, jakby pod świetlikiem. Jedna z mieszkanek kamienicy przewiesiła się przez poręcz obok wejścia na strych i wyła. Obok niej stał kosz wypełniony mokrą bielizną. Mock wbiegł na poddasze. Mała Ernestine wisiała na belce. Ubrana była w porozrywaną brudną sukienkę. Jej twarz pokrywała gruba warstwa makijażu. Z łydek zwieszały się potargane pończochy w czarną kratkę. Stopy tkwiły w połatanych wysokich trzewikach. Jeden siedział dość krzywo. Był pozbawiony sznurowadła.

Mock teraz wiedział, że nie ochroni się przed furią, kiedy ujrzy sznurowadło w ręku któregoś z mizantropów. Słysząc kolejne nazwiska, kolejne tytuły naukowe i szlacheckie, kolejne społecznie poważane funkcje i zawody, napinał się cały i oddychał z ulgą, kiedy padały jakieś męskie imiona ofiar. Syk ulgi był najdonośniejszy, kiedy usłyszał o morderstwie dokonanym w roku 1910. W tym momencie została bowiem przekroczona bolesna granica wspomnienia o małej Ernestine. Furia, jak wszystko inne, była do uniknięcia, jej wybuch był jedynie potencjalny i warunkowy, nie zaś konieczny i absolutny.

Mock, pokrzepiony tymi myślami, wysłuchał dwudziestej czwartej opowieści o walce z dżumą w podmiejskim Klein Mochbern w ubiegłym roku. Wykonawca był dość nietypowy i należał do mizantropijnej mniejszości, bo – jak zaledwie sześciu – nie ozdabiał swojego nazwiska ani tytułem szlacheckim czy też naukowym, ani poważanym zawodem. Nie wspomniał o nim zresztą ani słowem. Jego potężne sękate ręce wskazywałyby na jakiś robotniczy fach. Miał mocno zaciśnięte, zagryzione do krwi usta, uszy zarośnięte bujnym uwłosieniem i oczy prawie zupełnie pozbawione białek. Jego opowieść – niezborna, niegramatyczna i wulgarna – opisywała życie w zakładzie psychiatrycznym. Wynikało z niej, że brat Fritz Stache, bo tak się ów goryl nazywał, był sanitariuszem i uwalniał świat od chorych psychicznie, którzy byli agresywni i niebezpieczni. Co więcej, sam, trafiwszy do więzienia, udawał chorego psychicznie i sąd skazał go nie na śmierć, lecz na dożywotni pobyt w zakładzie, z którego zresztą szybko uciekł. Jak się Mock domyślił, znalazł się on wśród mizantropów na zasadzie Impune interfecit.

Mock wysłuchał tej historii z pewnym obrzydzeniem. Kiedy się skończyła, ciężko oddychał jak po długim biegu. Po ostatnim pocałunku czekał w milczeniu na kolejne punkty inicjacji. Spodziewał się jakichś wstrząsających trupich eksperymentów, jakiegoś rozgrzebywania gnijących ciał, oglądania plam opadowych i cuchnących opuchlizn. W opowieściach mizantropów była wilgoć cmentarza, nieświeże oddechy niektórych z nich wionęły nieuchronnym odor mortis. Kiedy już wszyscy opowiedzieli swoje historie i złożyli oślizłe pocałunki na jego twarzy, rozległ się znów huczący głos:

– To prawie wszystko, panie Mock. Został pan przyjęty do grona mizantropów. Pozostał tylko jeszcze jeden, doprawdy niewielki, warunek do spełnienia. Nie mówiłem o nim do tej pory, ponieważ jest on warunkiem negatywnym, polegającym na nierobieniu czegoś. Jest bardzo prosty i naprawdę nie wymaga wielkich wyrzeczeń. Aby go spełnić, wystarczy powstrzymywać się od picia alkoholu i od używania morfiny, kokainy i innych narkotyków. Abstynencja to bardzo ważny warunek. Jest on tak prosty i bezdyskusyjny, że za jego niedotrzymanie nie można przeprosić, lecz należy spodziewać się kary śmierci, którą zawsze wykonuje u nas brat Stache. Do tej pory trzy razy ukarał on nieposłusznych z naszego grona. Kiedy wiemy, że któremuś z adeptów abstynencja może sprawić kłopot, a bardzo nam na kimś zależy – tak jest w pana wypadku – pozwalamy mu przez sześć miesięcy się do niej przyzwyczajać… To znaczy, że będzie pan mieszkał pół roku u mnie i pół roku może pan pić bez opamiętania. A potem koniec. Raz na zawsze. Brat Stache jest najlepszym nauczycielem abstynencji.

Mock milczał przez chwilę i obserwował mizantropów, dla których słowa barona oznaczały koniec zebrania. W oczekiwaniu na ślub abstynencji zapinali guziki, poprawiali meloniki i cylindry, śmiali się i dowcipkowali. Nagle nad tym rozweselonym towarzystwem wzniósł się potężny głos Mocka:

– A czemuż to nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? – krzyczał nadwachmistrz. – Wydaje się wam, że to takie oczywiste? Że pół roku spędzę tutaj na alkoholowych wakacjach, a potem będę czysty moralnie jak chłopiec w dniu Pierwszej Komunii i już nie tknę nawet małego piwa? A panu się zdaje, baronie, że o niczym innym nie marzę, tylko o tym, żeby tu u pana mieszkać i pić całe pół roku? Alkohol nie jest istotą mojego życia. Jego sens tkwi w rozmowie przy i po alkoholu! Jestem człowiekiem dyskursu! A tutaj z kim będę rozmawiał? Z pańskimi kamerdynerami, baronie, czy z panem, trzeźwym jak sędzia?

Mizantropi przestali dowcipkować i umilkli. W rotundzie zapanowała cisza. Zdawało się, że przygasły płomienie świec, a drwa przestały strzelać w kominku. Z grona mizantropów wystąpił były sanitariusz Fritz Stache i zbliżył się do Mocka.

– Mock, będzie pan tu miał wszystko, czego zapragnie – powiedział spokojnie von Buchwaldt – nie musi pan oglądać ani mnie, ani moich kamerdynerów. Zaproszę tu do pana dyskretne, rozpustne i lubujące się w alkoholu kobiety. Przecież pan wie, że u nas nie ma żadnych moralnych okowów.

– Pan nie zdaje sobie sprawy – wrzeszczał dalej rozdrażniony Mock – kogo pan do siebie przyjmuje! Ja powinienem mieć butelkę w herbie, rozumie pan! Zróbcie dla mnie wyjątek!

43
{"b":"269459","o":1}