Mock zbliżył się do Mühlhausa. Wyciągnął rękę i wytarł brudną chustkę o twarz radcy kryminalnego.
– No co tak patrzysz, Mock? – Mühlhaus ocierał twarz z piasku i błota. – Chyba mnie nie zabijesz?
– Zabiję cię, Mühlhaus. Tak, zabiję cię – powiedział Mock i wziął od Zupitzy żelazny pręt. – I to własnoręcznie. Sam powiedziałeś, że jestem wiernym psem sprawiedliwości. Moje miejsce nie w więzieniu. Pies za nic nie chce wracać do budy. W budzie nie może wymierzać sprawiedliwości.
Buchwald pod Breslau,
niedziela 6 kwietnia 1924 roku, piąta rano
W XVIII wieku baron Otto Freiherr von Buchwaldt postawił w swoim majątku małą rotundę, której przeznaczenie było tajemnicą dla wszystkich odwiedzających rezydencję. Większość gości sądziła, że stary baron ozdobił park kaplicą lub też świątynią dumania. Przeciwko pierwszej hipotezie przemawiałby całkowity brak symboliki religijnej, przeciwko drugiej – charakter tej budowli. Nie był to bowiem jedynie dach wsparty na czterech lub sześciu kolumnach, jak to zwykle bywało w tego typu obiektach, lecz walec bez okien, przykryty pseudoromańskim dachem. Jedynymi otworami w tej rotundzie były: długi wąski witraż oraz duże odrzwia wtopione w potężny portal. Na świątynię dumania wydawała się zbyt duża. W tej chwili w jej wnętrzu znajdowało się dwudziestu pięciu mężczyzn, a swobodnie mogło się zmieścić i drugie tyle.
Wypełniali całą przestrzeń budynku. Ubrani we fraki lub surduty, cylindry lub meloniki, stali na równo ułożonych płytach piaskowca i patrzyli na siebie z ciekawością równą tej, z jaką przyglądaliby się swoim fizjonomiom maturzyści z jednej klasy, którzy spotkali się po latach. Nieczęsto widzieli siebie bez długich ceratowych płaszczy i masek w kształcie ptasiego dzioba. Ich ciekawość była jednak nie w pełni zaspokojona, ponieważ twarze ginęły w półmroku, słabo rozświetlanym świecami i płomieniami ognia w wielkim kominku. Zaszurały czyjeś buty po podłodze. Na środek pomieszczenia wyszedł wysoki i tęgi siwowłosy mężczyzna.
– Witam was, bracia, na jednym z naszych nielicznych jawnych zgromadzeń – głos huczał pod wysokim sklepieniem sali. – Wszystkim wam bardzo dziękuję za punktualne przybycie o tak wczesnej porze. Jak wiecie, jedynym punktem naszego nadzwyczajnego zebrania jest przyjęcie do bractwa mizantropów pana Eberharda Mocka. Pan Mock, jako jeden z dwóch braci należących do naszej śląskiej konfraterni, spełnił niezwykły i godny podziwu warunek Impune interfecit. Ponieważ zaszczyt wprowadzenia pana Mocka do naszego bractwa przypadł mojemu zastępcy, udzielam mu głosu i proszę o przedstawienie wyczynu kandydata.
– Pan Eberhard Mock… – Na środek wyszedł szczupły człowiek z obfitą staromodną brodą, ubrany w staromodny surdut. – Jest z zawodu policjantem, funkcjonariuszem policji obyczajowej. W wyniku jakiejś godnej pożałowania pomyłki został oskarżony o morderstwo i trafił do więzienia. Tam zachował się jak prawdziwy doktor Dżuma. Oczyścił świat z najgorszego degenerata, jakiego można sobie wyobrazić, niejakiego Konrada Dziallasa. Pan Mock po dokonaniu tego chwalebnego czynu stał się bezkarny. Wszyscy więźniowie wiedzieli, że – będąc zagrożony wyrokiem dożywocia lub śmierci – nie zawaha się przed niczym i zabije każdego. Ta bezkarność była bezkarnością tylko z punktu widzenia więźniów, bo z punktu widzenia prawa Mock miał być osądzony i ukarany za zabicie Dziallasa. Ale niezależnie od kary, jaką by otrzymał, w swoim środowisku byłby bezkarny. Spełnia zatem warunek Impune interfecit. Bo oto, co się stało. Współwięźniowie zaczęli mu służyć. Stał się ich bożyszczem. Pan Mock zabił i wcale się z tym nie krył. Mówił do współwięźniów: „Zabiłem i jestem bezkarny. Nikt mnie już nie tknie, bo znów zabiję”. Krótko mówiąc, pan Mock spełnia całkowicie warunek bezkarnego zabicia, przy jawnej demonstracji osoby sprawcy, co jest najwspanialszym warunkiem inicjacyjnym Impune interfecit. Wiedząc o tym, umożliwiliśmy mu wydostanie się ze szponów krótkowzrocznej sprawiedliwości i zaproponowaliśmy członkostwo w naszym bractwie. A teraz oddaję głos bratu Ottonowi IV von Buchwaldt.
Zastępca skinął głową i wycofał się. Na środek zgromadzenia wyszedł znów baron von Buchwaldt.
– Wzywam pana Mocka na przesłuchanie – zadudnił jego potężny głos.
Jeden z mizantropów podszedł do wielkich drzwi i otworzył je na oścież. Do wnętrza wtargnął podmuch wiatru, który zatrząsł płomieniami świec. Wraz z wiatrem zjawił się były nadwachmistrz Eberhard Mock. Był blady, niewyspany, ale starannie ogolony. Miał na sobie elegancki dopasowany płaszcz z czarnej wełny, getry i melonik. Jego szyję owijał biały jedwabny szalik, a w ręce tkwił potężny parasol. Mock pachniał mieszaniną świeżo wypitego alkoholu i słodkich cynamonowych perfum. Stanął na środku pomieszczenia obok prowadzącego zebranie, zdjął melonik i powachlował się nim energicznie.
– Panie Mock, trzecim punktem każdego zgromadzenia inicjacyjnego naszego bractwa – huczał baron – jest przesłuchanie kandydata. Ten punkt jest niepotrzebny w wypadku Impune interfecit. Wszyscy wiemy o pańskim chwalebnym czynie, wiedzą o nim całe Niemcy. Dlatego prosimy jedynie o udowodnienie, że jest pan Eberhardem Mockiem. Jeden z naszych braci, mój zastępca, zada panu pytanie identyfikacyjne.
Szczupły brodacz nie wychodził na środek, lecz ze swojego miejsca donośnym głosem rzekł:
– Proszę wymienić nazwisko praktykanta, który pojawił się w pańskim decernacie IV Prezydium Policji świeżo po zaprzysiężeniu pana jako funkcjonariusza królewskiego Prezydium Policji. Proszę ponadto podać jego ulubione zajęcie, coś, czym się szczególnie zajmował po pracy! Czy coś kolekcjonował? I jeszcze jedno. Dlaczego nie dostał posady w policji i co się z nim później stało?
– Nie pamiętam nazwiska – odpowiedział bez wahania Mock – jakieś dziwne… Rzadko spotykane… Mówiliśmy do niego po imieniu, jak zwykle do praktykantów… Paul. Tak brzmiało jego imię. A zainteresowania pozazawodowe miał doprawdy osobliwe. Zbierał rękawiczki śpiewaczek operowych. Po koncertach i przedstawieniach przychodził do garderoby i błagał o rękawiczki. Oferował za nie zawrotne sumy. Zwykle traktowano go jak nieszkodliwego dziwaka i dostawał je za darmo. Chwalił się, że ma rękawiczki Tilly Cahnbley-Hinken, Liny Falk, a nawet Marguerite Roger. Kiedyś szef zastał go wąchającego rękawiczki pobrudzone szminką. To go zdyskwalifikowało w oczach szefa decernatu Illsheimera, choć ten ma na sumieniu niejedno dziwactwo. Nie dostał posady w naszym decernacie, a po praktyce – o ile wiem – rozpoczął studia na uniwersyteckim wydziale teologii ewangelickiej.
– Czy to prawda, pastorze Stieghahn? – zapyta! Najwyższy.
– Wszystko to prawda – dobiegł głos z tłumu mizantropów. – Do dziś zbieram rękawiczki damskie! Nie tylko zresztą gwiazd opery.
– Przyjmujemy tę odpowiedź! – zawyrokował prowadzący, kiedy już przebrzmiał śmiech po wypowiedzi pastora. – A teraz dalsze części procedury. Mock, wystąpią przed panem wszyscy członkowie konfraterni śląskiej i wyjawią panu swoje czyny, swoje uzdrowienia. Lekarze Dżumy powiedzą panu, jakie ogniska zapalne zarazy zlikwidowali. Zaczynamy wedle stażu w bractwie. Ja jestem najwcześniej przyjęty.
Przewodniczący podszedł do Mocka i stanął z nim twarzą w twarz. Dzieliło ich nie więcej niż dwadzieścia centymetrów.
– Baron Otto IV von Buchwaldt – przedstawił się. – Dnia 12 marca 1893 roku w Woischwitz pod Breslau znaleziono niejaką Marię Schintzel, sześćdziesięcioletnią żebraczkę i pijaczkę. Trup miał wyłupane oko. – Baron wyjął z kieszeni blaszane pudełko po tytoniu. Otworzył je i pokazał Mockowi. Wśród bandaży leżała zasuszona szara kulka z dwoma ciemniejszymi wewnętrznymi kołami, z których, jak się domyślił eks-policjant, jedno było tęczówką, drugie – źrenicą.
Von Buchwaldt pocałował Mocka w oba policzki i wszedł w tłum mizantropów ciasno otaczających kandydata. Po baronie na środek wystąpił wysoki starzec z brodą kozła. Stał tak blisko Mocka, że niemal kłuł go tą swoją wąską, sterczącą brodą.