Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Obiecuję, obiecuję – powiedział Mock niedbale i starał się nieszczerym uśmiechem rozerwać zaciśnięte szczęki.

– Pierwsza możliwość. Zła i mało prawdopodobna – mówił szybko Mühlhaus – zhańbiony Mock popełnia w więzieniu samobójstwo. Ja doprowadziłbym do tego samobójstwa. Zmuszenie kogoś do samobójstwa to jedna z metod inicjacyjnych. Mógłbym się dostać do mizantropów, udowadniając, że zmusiłem cię do samobójstwa… Poczekaj, Mock, czemu dajesz mu jakiś znak? Poczekaj, niech skończę, wiedziałem…

Reszta słów zginęła w charkocie. Zupitza, któremu Mock dał stosowny znak, przycisnął gardło Mühlhausa żelaznym prętem. Nadwachmistrzowi zdawało się, że wszystko dokoła ucichło, on sam jest w środku wirującego fotoplastykonu. Każda z podświetlanych klatek przedstawiała Konrada Dziallasa, który stał na szeroko rozstawionych nogach, ściskał w ręku swoje genitalia i cedził powoli słowa: „No co, lubisz to, gruba macioro? Będziesz mnie lizać, gruba macioro?” Nagle do nozdrzy Mocka dotarł smród. Był to odór odchodów, jaki bił od niemytego ciała Priessla i od bezwładnego Dziallasa, który leżał w poprzek pryczy z wykręconą na plecy twarzą. Fotoplastykon wirował. W klatkach pojawił się gniewny szewc z Waldenburga Willibald Mock, który wygrażał synowi palcem, uśmiechała się ukochana niegdyś Erika Kiesewalter, potem wypuścił dym z nieodłącznego cygara medyk sądowy Siegfried Lasarius i podstawił mu pod nos wyrwane zęby, a na końcu zakwiliło żałośnie małe dziecko, które kiedyś przez Mocka utraciło matkę. Fotoplastykon kręcił się dokoła głowy Mocka. W jednej z klatek rozgniewany Mühlhaus stukał fajką w blat swojego biurka. Stukała fajka radcy kryminalnego, stukała jego głowa o dach teatru Lobego, stukał młotek Willibalda, stukało czoło Mühlhausa. Zupitza oddychał ciężko i klęczał nad radcą kryminalnym, dławiąc prętem jego grdykę. Wyciskał mu oczy z oczodołów i wprawiał w drgawki jego chude nogi.

– Puść go! – wrzasnął Mock. – Wystarczy!

Mühlhaus rzęził, Mock palił, Zupitza sapał, a Wirth otulał się paltem. Miasto w dole poruszało się automobilami i tramwajami. Mężczyźni chowali się po spelunkach, kobiety wystawiały swe ciała w bramach i pod latarniami. Były to niezawodne drogowskazy, punkty orientacyjne, jasno oświetlone bramy do inferno, do miękkich i wilgotnych syfilitycznych krain. Słupy z ogłoszeniami oferowały rozrywki. Zapowiadały wieczną krucjatę przeciwko nudzie. Miasto było przebiegłe, cwane i zmęczone.

Minął kwadrans. Prawie uduszony radca kryminalny wracał ze świata zmarłych. Mockowi nagle zrobiło się przykro. Poczuł się jak niepotrzebny nikomu przedmiot, jak szachowy pionek, którego zniszczenie jest warunkiem nieznanego przepięknego gambitu.

– Gdybym popełnił samobójstwo po zhańbieniu, przystąpiłbyś do mizantropów – powiedział Mock do Mühlhausa, który wyrzucał z ust gęstą ślinę. – A potem powoli byś ich niszczył. Jako członek grupy wiedziałbyś wszystko o ich zbrodniach. Oni by cię z nimi zapoznali. Musieliby to zrobić zgodnie ze swoim statutem. Każdy wie wszystko o każdym. A wtedy zapytaliby ciebie o twój mord. I kiedy byś mówił o zhańbionym w więzieniu Mocku, nie miałbyś wyrzutów sumienia, że mnie zabiłeś? Że przed śmiercią mnie upodlono? Naprawdę? Powiedz to, proszę, powiedz, że Mock jest nikim, że miałbyś potem takie wyrzuty sumienia jak po zabiciu komara!

– Nie wierzyłem w tę możliwość – Mühlhaus rzęził tak cicho, że Mock musiał się pochylić nad nim i prawie przyłożyć ucho do jego ust. – Zbyt dobrze ciebie znałem. Ty nie pozwoliłbyś się pohańbić. Wsadzając cię do celi Dziallasa, poprosiłem mojego przyjaciela, naczelnika więzienia śledczego Langera, aby usunął w tym czasie tego drugiego z celi… Abyś był z tym zboczeńcem sam na sam… Abyś go zatłukł… Wiedziałem, że dasz sobie radę i że to zrobisz. W ten sposób spełniony by został inny warunek przystąpienia do mizantropów. Najwyższy sposób w ich hierarchii inicjacyjnej… Bezkarne zabicie, o którym wszyscy wiedzą, którego sprawcę wszyscy znają. Mógłbyś zabijać bezkarnie, bo stałbyś się „człowiekiem bez oddechu”. I tak właśnie było. Dobrze to przewidziałem, co, Mock? Zanim mnie zabijesz, chociaż to potwierdź!

– Czegoś tu nie rozumiem. – Mock odsunął się nieco od radcy, ponieważ Mühlhaus przestał charczeć, a jego głos stawał się donośniejszy i lepiej słyszalny. – To kto miał w końcu przystąpić do mizantropów? Ty czy ja? Kto miał być „człowiekiem bez oddechu”?

Mühlhaus klęczał na czworakach i ciężko oddychał. A potem się rozkaszlał. Kaszel narastał w nim jak eksplozja. Rozsadzał mu żebra i gardło. Po chwili się uspokoił. Radca zrobił gwałtowny ruch głową w stronę krawędzi dachu i splunął potężnie. Był najwyraźniej zadowolony z długiego lotu śliny. Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech. Był zadowolony jak mały chłopiec, który beknął najgłośniej z całej klasy.

– Porwali cię z pociągu. Uratowali przed toporem. Dzisiaj przeczytałem w BNN twój nekrolog. Otrzymasz zatem od nich nową tożsamość, nowe życie… Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że przystąpiłeś do mizantropów. I wiesz, co to jeszcze znaczy? Że, chcąc nie chcąc, stałeś się moją wtyką u nich. – Po chwili dodał z przyciskiem, wciąż patrząc na Mocka z perspektywy psa: – I tylko ty możesz ich zniszczyć!

– Dlaczego miałbym ich niszczyć? – zapytał Mock. – Sam zauważyłeś, że zaczynam nowe życie z nową tożsamością. Bez nich byłbym kryminalistą, a tak zostanę panem, będę szczęśliwy, będę miał wszystko… Pofolguję najdzikszym żądzom… Dlaczego miałbym zniszczyć moich dobrodziejów i służyć tobie, a potem znów trafić za kratki? Ty byś mnie uratował przed więzieniem? Czy ty mi kiedykolwiek w czymś pomogłeś? Czy tobie coś zawdzięczam? Mam taki wybór: przyjemności albo służenie Mühlhausowi. Być królem albo twoim psem. Czy myślisz, że jestem pomylony i wybiorę to drugie?

– Sam sobie odpowiedz. – Mühlhaus usiadł po turecku i drżał z zimna. – Zapytaj sam siebie. Chcę być wiernym psem sprawiedliwości, bo ja za takiego ciebie uważam, czy też bezkształtną gnidą, której życiowym celem będzie potęgowanie swojej rozkoszy?

– Takim jesteś moralistą, skurwysynu… – Mock wstał, a jego twarz nabrzmiała z gniewu. – No to powiedz mi, czy dwie kobiety, które zamordowałeś rękoma twojego siepacza, wybrałeś z rozmysłem czy przypadkowo? Sprawdziłeś, czy mają dzieci, czy żyją ich rodzice, czy ktoś będzie po nich płakał? Czy było ci wszystko jedno? Powiedziałeś sobie: „kurwa to kurwa”? O czym myślałeś, kiedy na miejscu zbrodni patrzyłeś na opuchnięte dziąsła i wyłamane zęby?

– One na to zasłużyły – powiedział twardo Mühlhaus. – Poszedłem do nich z moim synem po jego maturze. Wybrałem je przypadkiem. Z archiwum twojego decernatu wziąłem pierwszy lepszy adres. Chciałem, aby po maturze Jakob stał się mężczyzną. Żeby przypieczętował egzamin dojrzałości. Zęby się wyleczył z przeciwnych naturze ciągot, które u niego widziałem od dziecka. Kiedy zostawiłem go samego u tych ladacznic, usłyszałem wybuchy śmiechu. Śmiały się z niego, rozumiesz? Jakob wyskoczył z ich nędznego poddasza, wyrwał mi się i uciekł. Przepytałem je dokładnie, z czego się śmiały. Wtedy mi opowiedziały o swoim pierwszym kontakcie z Jakobem. Kilka tygodni wcześniej dwudziestu gimnazjalistów spotkało się z nimi w jakimś podłym hotelu. Wśród tych chłopaków był Jakob. Opuściły go męskie siły. Już wtedy się z niego śmiały. Ty wiesz, co taki śmiech może uczynić z wrażliwym młodzieńcem? One zasłużyły na coś gorszego niż wyrywanie zębów na żywca! – Mühlhaus wstał i zaczął machać rękami, a jego trupia twarz stała się purpurowa. – Rozumiesz, ty skurwysynu, one zrobiły z mojego Jakoba pederastę!

Mock odwrócił się od Mühlhausa. Z kieszeni wyjął chustkę do nosa, ukucnął i zaczął czyścić zabrudzone błotem noski swoich butów. Wokół niego powoli kręcił się fotoplastykon. Podświetlone klatki były niewyraźne i rozmazane. Nie było na nich Willibalda Mocka. Nie było nikogo. Nikt nie mógł służyć mu radą.

– No co, idziemy, Mock? – zapytał Mühlhaus. – Czy zamarzniemy na tym dachu? Powiedziałem ci wszystko. Wybór należy do ciebie. Jesteś z nimi czy ze mną? Z mordercami czy z policją?

41
{"b":"269459","o":1}