Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Do tego stopnia, że chciał pan mnie zabić w więzieniu rękami łotra i zboczeńca, tak? Chciał pan wniknąć w ich szeregi, zabijając pijaka i degenerata, za jakiego mnie pan uważa, drogi abstynencie! Do tego stopnia pan ich znienawidził?

– Pozwoli mi pan mówić czy będzie mi pan przerywał wybuchami histerii? – Mühlhaus spojrzał z irytacją na Mocka. – Zaimponował mi pan teraz swoją przenikliwością. Idzie pan w dobrym kierunku, a ponadto widzę, że moja opowieść pana zainteresowała…

– Skąd pan o tym wie? – Mock nie mógł ukryć zdziwienia w głosie.

– Bo przestał mi pan mówić na „ty”. No co? Proszę się przyznać. Zainteresowałem pana czy nie? Jeśli tak, to może spokojnie będę mógł usiąść obok pana, tam wyżej, na płaskiej powierzchni, i dokładnie wszystko opowiedzieć?

Mühlhaus obejmował komin w ten sposób, że jedna dłoń ściskała przegub drugiej. Podciągnął wyżej nogi i ścisnął kolanami komin. Wtedy na kilka sekund oderwał jedną dłoń od drugiej. Na przegubie odznaczała się czerwona pręga.

– Widzicie, chłopaki – Mock zwrócił się do kompanów – ten dziadyga jest jeszcze bardzo sprawny. I co najgorzej, niepodatny na moje imadło. Wcale nie ma lęku wysokości, jak przypuszczałem. Na krawędzi dachu wykonuje jakieś akrobacje… Mówi bez żadnego lęku, całymi, ładnie zbudowanymi zdaniami… Jest pewien, że może mi stawiać warunki… Co mam z nim zrobić, chłopaki?

Wirth i Zupitza nawet nie patrzyli na Mocka. Znali doskonale sytuacje, kiedy podczas przesłuchań zwraca się on do nich z takimi pytaniami. Były one retoryczne, ponieważ i tak wiedział, „co ma robić” z przesłuchiwanym. A oni doskonale znali ciąg dalszy, który ich patron nazywał „przełamaniem frontu pod Tannenbergiem”. Dlatego milczeli i patrzyli na wszystko z całkowitą obojętnością. Najmniejszego zdziwienia nie wzbudziła ani jego wysoko uniesiona noga, ani chrzęst palców dłoni Mühlhausa, kiedy obcas Mocka przycisnął ją do ceglanej ściany komina i rozgniatał jak kraba, ani przeraźliwy krzyk ofiary i rozpaczliwy rzut jej drugiej ręki. Mühlhaus opuścił zmiażdżoną dłoń wzdłuż ciała. Trzymał się teraz komina tylko jedną, zdrową ręką. Kostki u nasady palców powoli bielały.

– Nie stawiaj mi warunków, skurwysynu – powiedział Mock bardzo powoli – i kontynuuj. Nie musisz mówić okrągłymi zdaniami.

– Hermann Utermöhl, mój tajny agent, morderca, który mi służył tak jak te twoje dwa psy… On zabił na moje polecenie prostytutki Menzel i Hader – mówił Mühlhaus z zaciśniętymi oczami. – To były kanalie, złe i zdegenerowane. Zabicie ich, jako wyrzutków społeczeństwa, było pierwszym warunkiem wniknięcia w szeregi mizantropów. Utermöhl już prawie dostał się do sekty… Źle mówię, powinienem: „do grupy”, bo u mizantropów brak jakiejkolwiek idei religijnej. Oni się popierają dla kariery, dla spełniania najdzikszych żądz i tak dalej… Zresztą po co ja ci to mówię, przecież dobrze o tym wiesz… Ale wróćmy do Utermöhla… Chyba zaczęli go podejrzewać… Zniknął… Chyba go zabili… Wtedy pomyślałem o tobie… Od dawna planowałem wykorzystanie ciebie, Mock, w walce z mizantropami, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Jesteś gwałtowny, bezmyślny i przebiegły. Gdyby ci dać ognisty miecz, pozabijałbyś wszystkich na przedmieściach i w zaułkach… „Kara”… Poena… Takie słowo powinno być na twoim herbie, gdybyś go miał… I wtedy…

Mock schylił się i chwycił Mühlhausa za przegub. Oderwał go od komina. Ujrzał przerażone oczy szefa policji kryminalnej. Nagle zamiast przerażenia pojawiła się w nich ulga. Mock zobaczył wyraźnie tę ulgę w oczach Mühlhausa i usłyszał ją w jego gwałtownym wydechu, kiedy wciągał jego szczupłe ciało na pokrytą papą równą powierzchnię nad dachówkami. Mühlhaus leżał bezwładnie. Mock usiadł obok niego i zapalił papierosa. Wypuszczając dym, zapytał:

– Wziąłeś moje odciski palców, kiedy byłem pijany, a potem wyrzuciłeś mnie w lesie za Deutsch Lissa, tak?

– Tak – odpowiedział Mühlhaus, ciężko sapiąc – zabrałem ci pasek i tym paskiem Utermöhl udusił te dwa potwory, te dwie harpie…

– Już wtedy wiedziałeś, że dzięki tym odciskom wsadzisz mnie do więzienia? Co to miało wspólnego z polowaniem na mizantropów?

– Kiedy zabierałem twój pasek i zdejmowałem odciski palców, nie wiedziałem jeszcze, kiedy i jak je wykorzystam. Wiedziałem tylko, że mam cię w garści. Że mogę cię szantażować i kazać ci robić różne rzeczy w nagonce na mizantropów… Mogę ci na przykład kazać kogoś zabić… Jakiegoś degenerata… Na przykład pederastę Norberta Rissego…

– Tego, który zdeprawował twojego syna?

– Proszę cię, Mock… Jeśli chcesz mówić o Jakobie, to lepiej od razu zepchnij mnie z tego dachu…

Przed kilku laty późną listopadową nocą Mock widział ten sam potworny ból w oczach szefa policji kryminalnej. Niejaki Norbert Risse, właściciel pływającego po Odrze luksusowego domu publicznego, zaczął niewłaściwie traktować policjantów z decernatu IV Wcześniej był usłużny, bez szemrania wpuszczał Mocka, Smolorza czy Domagallę na pokład, przekazywał natychmiast informacje o zatrudnianych przez siebie nowych dziewczynach i młodzieńcach, aż tu nagle śmiertelnie obraził się na Domagallę, który – tyleż głupio, co niefortunnie – zażartował niegdyś z jego greckich gustów. Wtedy burdeltata zerwał wszelkie kontakty z decernatem IV co dla niego, człowieka interesu, który powinien sobie zdawać sprawę z nieuniknionego, było głupie i bezsensowne. A nieunikniona była wizyta policji obyczajowej na statku. Pewnej listopadowej nocy funkcjonariusze z decernatu IV pod wodzą samego Ilssheimera podpłynęli barkami policji rzecznej pod statek „Wölsung”, wpadli na pokład i rozpoczęli rewizję luksusowych kabin. W jednej z nich znaleziono znanego malarza w towarzystwie studenta Akademii Sztuki i Rzemiosł Artystycznych. Obaj byli nadzy, a ich nosy pokrywał biały proszek. Tym, który wpadł do owej kabiny, był właśnie Eberhard Mock. Widział niegdyś Jakoba Mühlhausa, kiedy ten odwiedzał swojego ojca w Prezydium Policji. Było to jednak dobrych kilka lat wcześniej i Mock nie miał pewności, czy właściwie go rozpoznał w zamroczonym kokainą młodzieńcu. Postanowił wezwać Heinricha Mühlhausa. Kiedy godzinę później szef policji kryminalnej wszedł do kabiny na „Wölsungu”, Mock spojrzał w jego oczy i zrozumiał, że się nie pomylił. Poczuł wtedy ciepłą falę współczucia. Taki sam wyraz twarzy Mühlhaus miał teraz. Ale teraz nie było w Mocku ani krztyny współczucia. Był tylko gniew i niepowstrzymana, swędząca ciekawość.

– Dobra, mów dalej – powiedział.

– Po zdjęciu odcisków palców byłeś mój… Ale wciąż nie wiedziałem, jak cię wykorzystać. Kiedy misja Utermöhla zakończyła się niepowodzeniem, a on sam zniknął, brałem pod uwagę różne rozwiązania. I nagle przypomniałem sobie skargę Oschewalli na ciebie, która wcześniej trafiła przez pomyłkę na moje biurko. Kiedy czytałem wtedy ten dokument, prawie czułem twoją wściekłość, którą wyładowałeś na więziennym cerberze. Byłeś wściekły nie na strażnika jednak, lecz na więźniów Dziallasa i Schmidtkego, za to, że zniszczyli Priessla. Zgadza się? Byłbyś skłonny wtedy ich zabić?

– Tak, zabiłbym ich. Jednego i drugiego. Bez wahania – odpowiedział machinalnie Mock ku zdziwieniu Wirtha, który zwykle w takiej sytuacji słyszał z jego ust: „Kto tu zadaje pytania!”

– Wpadłem na znakomity pomysł. – Mühlhaus ciężko oddychał i nie patrzył w stronę krawędzi dachu. – Postanowiłem sam infiltrować mizantropów. Sam wniknąć w ich szeregi. Do tego ty byłeś mi potrzebny. A tak wyglądał mój plan. Wsadzę cię do więzienia, do celi Dziallasa i Schmidtkego… A teraz obiecaj mi, że zapanujesz nad nerwami i mnie nie zabijesz, nie zrzucisz z tego przeklętego dachu… Obiecaj, jeśli chcesz wszystko poznać!

– Obiecuję – mruknął Mock.

– Wiedziałem, że jako były policjant będziesz narażony na gniew współwięźniów – radca kryminalny mówił cicho i odsunął się od Mocka na tyle, na ile pozwolił mu Zupitza, który postawił przed nim nogę, wyraźnie zaznaczając, że tu jest granica swobody ruchu. – Wiedziałem, że będą chcieli zrobić z ciebie niewolnika tak jak z Priessla. I tutaj były dwie możliwości. Pierwsza. Mock zostaje zhańbiony… Obiecaj, że nic mi nie zrobisz!

40
{"b":"269459","o":1}