Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wieczór zaczął się dla Mühlhausa dość pechowo. Jego małżonka włożyła na dzisiejszy koncert duży, staromodny kapelusz. Można by to próbować zrozumieć, gdyby nigdy nie była na koncercie i gdyby jej mąż nie zwracał uwagi na zasady. Ale tak przecież nie było. Na koncerty uczęszczała od dwudziestu lat w towarzystwie męża policjanta, o którym wszystko można by powiedzieć, ale nie to, że nie przestrzegał przepisów i regulaminów. Dlaczego zatem w ogóle sięgnęła dzisiaj po to nakrycie głowy, skoro na każdym bilecie i plakacie od prawie pięćdziesięciu lat pojawiały się te same słowa: „Nie zezwala się wielce szanownym damom na pojawianie się w sali koncertowej w kapeluszach”? To było niewytłumaczalne, podobnie jak to, że bileter wpuszczający państwa Mühlhaus na salę nie zwrócił uwagi na niezgodny z regulaminem strój pani. Dopiero posykiwania i głośne uwagi siedzących za nimi osób uświadomiły Mühlhausowi błąd biletera. Spojrzał na zegarek. Koncert miał się rozpocząć za trzy minuty. Nie bawiąc się w wyjaśnienia, zdjął żonie kapelusz z głowy i pobiegł ku wyjściu, modląc się, aby do szatni nie było dużej kolejki. Jego prośby zostały wysłuchane. Kiedy podawał szatniarzowi żeton, usłyszał pierwszy dzwonek. Ostrzeżenie widoczne na każdym abonamencie i plakacie: „Podczas muzyki drzwi pozostają zamknięte”, pamiętał dokładnie.

Poganiał zatem wzrokiem szatniarza, kiedy ten leniwie rozsuwał palta, aby dostać się do półek na kapelusze. W końcu Mühlhaus otrzymał specjalny żeton i wtedy zadzwoniło po raz drugi. Odwrócił się i chciał nabrać rozpędu, aby wbiec w ostatniej chwili na salę. Nie zrobił tego jednak. Zamarł. Przed nim stał Eberhard Mock w towarzystwie dwóch mężczyzn, których ponure fizjonomie już gdzieś Mühlhaus widział. Jeden z nich, wysoki i potężnie zbudowany, trzymał rękę w kieszeni płaszcza. Była ona wypchana. Tkwił w niej jakiś długi, wąski przedmiot. Mogła to być lufa pistoletu, a mogło być wieczne pióro. Mühlhaus przekonałby się o tym łatwo, gdyby wszczął alarm. Spojrzał na mężczyznę w płaszczu i zrezygnował. W jego głowie pojawiła się absurdalna myśl, że bileter i jego własna żona w swoim piekielnym kapeluszu była w zmowie z mężczyznami. Jego podejrzliwy policyjny umysł nie przyjmował do wiadomości, że był to całkowity przypadek, który pomógł Mockowi. Wtedy rozległ się ostatni, trzeci dzwonek.

Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,

wpół do ósmej wieczór

Na dachu teatru Lobego przy Lessingstrasse było bardzo zimno. Od strony Odry wiał porywisty wiatr. Nie przeszkadzał jednak żadnemu z czterech przebywających na dachu mężczyzn, z których trzech stało, a jeden półleżał. Wirth i Zupitza podziwiali panoramę miasta, mimo że była ona mniej okazała niż ta, którą mogliby ujrzeć z kościoła Świętej Elżbiety albo choćby z wieży ratusza. Ponieważ nie dane im było nigdy znaleźć się w tych najwyższych punktach miasta, nie grymasili teraz i wlepiali wzrok w budynek Rejencji Śląskiej przy Lessingplatz, w wieże katedry Świętego Jana Chrzciciela i w lekką sylwetkę Kaiserbrücke. Mocka nie interesowały te widoki, i to wcale nie dlatego, że widział Breslau z większych wysokości. Całą jego uwagę skupiał bowiem Heinrich Mühlhaus, półleżący na stromym dachu. Twarz szefa policji kryminalnej była szara ze strachu. Tę trupią barwę podkreślały mocno zaciśnięte ciemne powieki. Poły staromodnego żakietu i nogawki sztuczkowych spodni w szaro-czarne paski były powalane cementem, jaki pozostał po niedawnym remoncie dachu. Cały drżał. Jedną ręką trzymał się komina, drugą przesuwał na oślep po dachu, usiłując znaleźć coś, co mogłoby mu służyć za punkt zaczepienia drugiej ręki – jakiś piorunochron, występ dachu, krata na okienku… Nic takiego jednak nie było w jego zasięgu i drżenie ciała wzmagało się, przechodząc w jakiś chorobliwy spazm. W Mocku, który go niemalże hipnotyzował wzrokiem, budził on tyle współczucia, co obejmowany przez niego komin.

– Pamiętasz upalny czerwcowy wieczór, kiedy w podartych spodniach przyszedłem na miejsce zbrodni, gdzie zamordowano dwie prostytutki, Menzel i Hader? – zapytał Mock drżącym ze wściekłości głosem. – Potem mnie odwiozłeś do domu dorożką, pamiętasz? Wtedy mi mówiłeś, że nie zdałem egzaminu i nie mogę być w policji kryminalnej. Navigare necesse est, pamiętasz, Mühlhaus?

Mühlhaus skinął głową. Miał wciąż zamknięte oczy.

– Wtedy bardzo mnie coś zdziwiło – głos Mocka przestał drżeć, stał się pewny i dobitny. – Nie chciałeś się zbliżyć do okna w mieszkaniu tego kłótliwego starucha Scholza, pamiętasz?

– Nie pamiętam – odpowiedział Mühlhaus.

– No to ja ci przypomnę. Posłuchaj uważnie. Pamiętasz szerszenia? Latał w tym pokoju, w którym zlał się w portki radca Scholz. W pewnym momencie szerszeń usiadł na firance. Poprosiłeś mnie, abym wygonił go z pokoju. Odmówiłem. Na kacu mam różne lęki. Bałem się tego szerszenia. Wtedy ty zbliżyłeś się do niego z gołymi rękami. Zaimponowałeś mi. Co za męstwo! Nie ma co, prawdziwy pogromca dzikich zwierząt! A dalej było tak. Szerszeń odleciał z firanki i usiadł na parapecie. A ty cofnąłeś się, odszedłeś od parapetu, mimo że staruch darł mordę, żebyś wyrzucił owada z pokoju. Dlaczego tak się zachowałeś, powiedz mi, Mühlhaus? Dlaczego wtedy odszedłeś od otwartego okna na czwartym piętrze? Nie bałeś się szerszenia, ale bałeś się otwartego okna? Tak było?

Mühlhaus milczał, lecz już otworzył oczy. Wpatrywał się w Mocka. W jego spojrzeniu była chłodna obojętność człowieka pogodzonego ze śmiercią. Mock zrozumiał, że prędzej go zabije, niż się czegoś od niego dowie. Wtedy wpadł w panikę. Była lekka jak tchnienie nadodrzańskiego wiatru i równie płocha. Po niej nadeszła ciężka, ponura pewność siebie. Choć nie wiedział, czy imadło było właściwe, w gruncie rzeczy nie dbał o to. Przed ostatecznym przeistoczeniem musiał załatwić tylko jedno. Sprawę Mühlhausa. Ale była to dziwna sprawa, ponieważ jej finał był mu całkowicie obojętny. I tak po wszystkim nastąpi cisza, a on sam pozostanie pusty i wypalony. Albo Mühlhaus mu powie, dlaczego chciał go zniszczyć w więzieniu rękami Dziallasa, albo zginie. I jedno, i drugie jest godziwym i słusznym zakończeniem tej sprawy. Tertium non datur. Nie ma wyboru, nie ma dylematu.

– Już wiesz, dlaczego jesteś teraz tutaj, na krawędzi dachu? Jesteś tutaj, bo brakuje mi szczerej rozmowy z tobą. Chcę coś wyjaśnić… Dlaczego przez Oschewallę przekazywałeś pieniądze tej świni Dziallasowi, aby mnie upodlił? – Głos Mocka był beznamiętny. – To wszystko mi szczerze wyjaśnisz. A tutaj na dachu będziesz ze mną bardzo szczery, prawda, ty parszywy gadzie? No, mów, dlaczego płaciłeś Oschewalli, ty dziuro w dupie!

Mimo iż głos nadwachmistrza był beznamiętny, to jednak wulgarne słowa zaniepokoiły Mühlhausa i sprawiły, że mimo wszystko spuścił wzrok. Klęknąwszy przy kominie, pochylił głowę tak nisko, jakby bił przed Mockiem pokłony. Ten zdjął melonik i pozwalał, aby zimny wiatr osuszał pot lejący się po twarzy. Spojrzał na zegarek, mocno chwycił się piorunochronu i podjął decyzję. Jeśli w ciągu minuty Mühlhaus nie odpowie, zostanie zabity. Jego ręka, przytrzymująca się rozpaczliwie komina, zostanie zmiażdżona obcasem. Wtedy, pozbawiony punktu zaczepienia, zacznie się ślizgać na pochyłym dachu, drugą ręką zatoczy łuk. Niczego się nie złapie i zsunie w dół. A jego czaszka pęknie na wypukłej kostce brukowej cztery piętra poniżej. Wokół głowy rozleje się ciemna kałuża.

– Wszystko panu powiem – rzekł Mühlhaus po trzydziestu sekundach – ale nie tutaj, nie w tej pozycji, nie na tej pochyłości, nie na tych śliskich dachówkach. Będę tam gdzie pan i wszystko panu powiem…

– Nie – przerwał mu Mock. – Zrozum. Albo mi powiesz, albo mi nie powiesz, albo ocalejesz, albo zginiesz. Jedno i drugie wyjście całkowicie mnie zadowala. Nie może natomiast być, że jednocześnie mi nie powiesz i ocalejesz. Tertium non datur. A teraz wszystko gadaj stamtąd, gdzie jesteś.

– Dobrze – Mühlhaus obiema rękami objął komin i przycisnął się do niego. – Od siedmiu lat tropię straszną, tajemniczą sektę. Nazywają się „mizantropami”. To najgorsi mordercy z możliwych. Żeby dostać się do sekty, trzeba kogoś bezkarnie zabić. Ofiarą musi być człowiek z nizin. Bezdomny, prostytutka… Spoiwem grupy jest strach przed samymi sobą. Każdy wie o zbrodni każdego, każdy w dowolnej chwili może zadenuncjować każdego. Ale wtedy sam na siebie ukręciłby bicz, bo donosząc policji na innego, sam naraża się na zemstę. Zadenuncjowany w odwecie doniesie na donosiciela. I tak ruszą kostki domina. Ale nigdy jeszcze żadna kostka domina nie upadła. Ta organizacja jest doskonała przez swe milczenie, a jednocześnie znienawidzona przez swoją zuchwałość. Czyż może być większa prowokacja dla policji kryminalnej niż bezkarność mizantropów? Jak ja ich nienawidziłem, mimo że zabijali wyrzutków, bandytów i dziwki! Mock, jak ja ich nienawidzę!

39
{"b":"269459","o":1}