Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na dziedzińcu był furgon aresztancki. Z nieba sypał wilgotny śnieg. Nogi Mocka i eskortującego go strażnika Oschewalli ślizgały się w gęstej, brudnej pianie. Strażnik otworzył drzwi furgonu i lekko popchnął więźnia. Mock wszedł po schodkach i usiadł na twardej ławce. Oschewalla stał przez chwilę w otwartych drzwiach i patrzył na Mocka z uśmiechem.

– Pamiętasz mnie, rycerzu, obrońco kryminalisty Priessla? Pamiętasz, jak mnie pół roku temu sponiewierałeś? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, ciągnął: – Masz nadzieję, że znajdziesz się w jednoosobowej celi, bo szef policji kryminalnej tak powiedział? Ale to niemożliwe, wiesz? Bo o tym, do jakiej celi trafisz, to ja decyduję. Tylko ja! A ja wiem, że nasze cele są bardzo przeładowane. Tylko w jednej jest dość luźno. Tam właśnie cię umieszczę. Będzie ci dobrze i słodko. Będziesz miał miłe towarzystwo. Dwóch ludzi. Chcesz wiedzieć, jak się nazywają?

Oschewalla powiedział i zatrzasnął drzwi z całej siły. W studni policyjnego dziedzińca rozległ się potężny huk. Do obklejonych śniegiem okien podbiegli koledzy Mocka. Smolorz patrzył na ruszający furgon aresztancki z wściekłością, Blümmel z żalem, a Domagalla i Buhrack – z niedowierzaniem. W uszach dźwięczał im potężny łomot drzwi furgonu. Był on bardzo głośny, lecz nie na tyle, aby zagłuszyć dwa nazwiska, które wykrzyczał Oschewalla. „Dziallas i Schmidtke” – dudniło w uszach Mocka.

Breslau, sobota 27 października 1923 roku,

trzecia po południu

Mock stał w drzwiach celi i przyzwyczajał oczy do panującego tu półmroku. Przez uchylone okno wpadały nasiąknięte wodą brudnoszare płatki śniegu. Ściany celi pokryte były tynkiem, który od wilgoci napęczniał, a jego wybrzuszenia tworzyły nawet osobliwe linie i grzbiety – jak miniaturowe górskie łańcuchy. Niekiedy szczyty tych gór pękały, odsłaniając kratery o poszarpanych brzegach. Mock, wzdrygnąwszy się, zadał sobie w myślach pytanie, czy w tych kraterach mieszkają pluskwy. Po sekundzie odpowiedział na nie twierdząco. Ujrzał bowiem wypełnione wodą puszki po konserwach, w których stały nogi dwóch pryczy. Trzecia była przymocowana do ściany.

W jego uszach wciąż boleśnie dźwięczał szczęk zasuwy i śmiech strażnika Oschewalli, który przed chwilą, kiedy szli po metalowej kładce wzdłuż cel, odmalowywał wulgarne i nieprzyzwoite praktyki, jakim zostaje poddany każdy nowy więzień, który na wolności był policjantem. Te opowieści doprowadziły Mocka do gwałtownych skurczów żołądka, które uzewnętrzniały się w suchej, szarpiącej czkawce. I teraz czknął głośno, kiedy stał w drzwiach celi i trzymał w wyciągniętych ramionach dwa koce, poobijaną miskę i równie sfatygowany kubek, z którego wystawała poobgryzana drewniana łyżka. Para jego oddechu rozwiewała się szybko w zimnym powietrzu celi.

W celi rozsnuwał się jeszcze jeden oddech. Z pryczy pod oknem podniósł się wysoki mężczyzna. Światło padało na niego z tyłu, zatapiając twarz w cieniu. Mock widział tylko kontury. Były toporne i grubo ciosane. Po chwili ujrzał ją bardzo dokładnie. To oblicze miał wprost przed sobą. Blisko osadzone oczy i rybia cofnięta szczęka. Przedziałek na środku głowy oddzielający dwie fale błyszczących tłuszczem włosów. Tatuaże wylewające się na szyję zza kołnierza niedbale zapiętej więziennej kurtki. Blizna rozcinająca policzek i wargi, ginąca w rzadkim zaroście brody. Blada cera, podpuchnięte oczy. Na twarzy i rękach guzy pokryte ciemnymi strupami. Potężne, zdeformowane pięści. Długie, zakrzywione paznokcie, czarne od brudu i pomarańczowe od nikotyny.

– Dzień dobry – powiedział Mock i położył swoje rzeczy na porysowanym stole. – Która prycza jest moja?

Mężczyzna uderzył od dołu. Mock słyszał kiedyś na jednym z policyjnych szkoleń, że w ludzkim podbródku splatają się liczne nerwy twarzy. Teraz to boleśnie odczuł. Nagle w celi zrobiło się całkowicie ciemno. Rozjaśniać zaczęło się dopiero po chwili. W tej jasności Mock ujrzał sufit celi i wiadro z deklem stojące tuż za jego głową. Poruszył się i wtedy otrzymał drugi cios. Nogą. Drewniana podeszwa uderzyła go w grdykę. Zaczął się dusić. Powróciła czkawka, która rozrywała mu przeponę. Wtedy nastąpił cios z góry. Na Mocka opadło żelazne łóżko, które tuż nad posadzką było przytwierdzone do żelaznych pierścieni w ścianie. Zakrztusił się i otworzył usta. Oddał ustami trochę krwi na nierówną kamienną posadzkę. Następne krztuszenie było bezkrwawe, lecz bardzo gwałtowne. Nie mógł oddychać, nie mógł zrzucić z siebie ogromnego ciężaru. Wykręcił nieco głowę i już wiedział, co się stało. Był przyciśnięty do posadzki pryczą, na której siedział więzień.

– To jest twoje spanie! – krzyknął więzień. – Tu będziesz spał, koło kibla, ty policyjna macioro! Na ziemi, pod tą pryczą.

Wstał i podszedł do stolika, a potem znów zbliżył się do Mocka. W jednej ręce trzymał drewnianą łyżkę, która miała służyć Mockowi do jedzenia. Podniósł dekiel od wiadra i zanurzył w nim łyżkę. Buchnął smród ekskrementów. Więzień przykrył z powrotem wiadro i obrysował brunatną cuchnącą mazią powierzchnię pod pryczą. Potem podniósł ruchome łóżko i kilka razy machnął nad Mockiem łyżką.

– Gównem cię ochrzciłem, macioro, i gównem narysowałem twój chlew – głos więźnia był zgrzytliwy i zdradzał braki w uzębieniu. – Od dziś masz na imię „maciora”. Nie wolno ci wychodzić poza twój gówniany chlew. Chyba że wtedy, kiedy pozwolę ci mnie lizać, macioro.

Usiadł na swojej pryczy, zapalił smrodliwą machorkę i spoglądał z krzywym uśmiechem na Mocka, który gramolił się spod łóżka i w końcu wstał, krótkim rzemieniem przywiązał łóżko do żelaznego pierścienia, oparł się o mur i chwycił rękami za głowę, próbując zatrzymać skrzydła wentylatora, które stukały mu w czaszce. Nadaję się do szpitala, pomyślał, dawno tak mocno nie oberwałem w tak krótkim czasie. Przepełniał go żal do całego świata. Ten żal obezwładniał i paraliżował. Mock nie panował nad twarzą i nad łzami wypływającymi z kącików oczu. Dostrzegł uśmiech satysfakcji na rozciętych wargach swojego oprawcy. Wiedział, dlaczego ten się śmieje. Bandyta szydził z płaczliwej maciory, która nie opuszcza kręgu zarysowanego odchodami. Mock stał pod ścianą i błogosławił nakaz, który nie pozwalał więźniom ściągać czapek. Gdyby nie to, współwięzień dostrzegłby ranę na jego głowie. I wtedy wystarczyłoby, aby wraził swój sękaty palec w ranę. Płaczliwa maciora stałaby się posłuszna jak owieczka. Mocka paraliżował nie tyle strach przed współwięźniem, ile raczej bezsiła wobec własnego ciała i umysłu. Nie potrafił podjąć żadnej decyzji i żadnego działania. Był miękkim zwojem nerwów.

– Jestem Dziallas – zasyczał więzień przez dwie dziury w górnym szeregu zębów. – Dla ciebie „jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas”, rozumiesz? Powtórz to!

– Jaśnie wielmożny pan hrabia Dziallas! – Mock pociągnął nosem.

– Jeszcze raz! – wrzasnął Dziallas i zerwał się z łóżka. – Było bez „von”! Powtórz to, ty gruba macioro! Wszystko!

– Jaśnie wielmożny pan hrabia von Dziallas – powtórzył Mock i przysunął się do ściany.

– Zasady są takie – zadowolony więzień rozparł się wygodnie na pryczy i oparł ręce na kolanach. – Bez mojego pozwoleństwa nie wolno ci wyjść z chlewu, nie wolno ci się wysrać ani wyszczać, ani zapalić, ani położyć się pod pryczą i na pryczy. Nie wolno ci dotykać mnie i mojego żarła. Masz sprzątać celę i prać moje gacie oraz onuce. Wszystkie paczki oddajesz mnie. I tytułujesz mnie „jaśnie wielmożnym panem hrabią von Dziallas”. Od dziś jesteś moim niewolnikiem. A jak pojawi się z odwszawiania mój wspólnik Schmidtke, będziesz i jemu usługiwał. Wróci najdalej za godzinę. Jest tu nas trzech. Masz jakieś pytania?

– Czy mogę się położyć na pryczy, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas? – zapytał Mock.

– Nie zasłużyłaś jeszcze, macioro. – Wargi Dziallasa wygięły się ku dołowi tak mocno, że rozciągnęła się znacznie różowa blizna między nimi. – Nie pytasz, jak się zasłużyć?

– Nie, jaśnie wielmożny panie hrabio von Dziallas.

31
{"b":"269459","o":1}