Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No to won pod pryczę i milcz, bo tera idę kimać po obiedzie. – Powiedziawszy to Dziallas położył się na swojej pryczy i odwrócił do ściany. Nagle podskoczył i wrzasnął do Mocka: – Chodź tu, dziuro w dupie! Do mnie, ale już! Biegiem do mnie!

Mock, nie śpiesząc się, podszedł do Dziallasa. Wtedy ten podskoczył na pryczy, oparł się rękami o ścianę i wypiął w stronę Mocka pośladki. Zimne powietrze celi zostało rozdarte przez donośne pierdnięcie.

– Dobrze poszło! – zaśmiewał się Dziallas. – Uuuuuuu, nieźle było!

Mock wróci! pod swoją ścianę, rozłożył pryczę i usiadł na niej. Nie patrzył na Dziallasa, choć wiedział, że ten nie spuszcza z niego wzroku. Wpatrywał się w wilgotną ścianę, w kratery popękanej farby, w paciorki odchodów pluskiew i karaluchów.

– Macioro, maciorko – zawołał słodkim głosem Dziallas i nadał mu melodyjny zaśpiew. – Odeszłaś bez pytania… Kto ci pozwolił odejść? Kto ci pozwolił rozłożyć pryczę? Złamałaś zasady… Zaraz będziesz kwiczeć, oj, będziesz kwiczeć… Ale nie tera, dopiro za chwilę, jak przyjdzie mój kompan…

Mock położył się na pryczy tyłem do celi. Wiedział, że w nocy wychodzą. Ze wszystkich możliwych szpar i dziur. Że światło księżyca osiada srebrnym całunem na ich czułkach i pokrytych włoskami odnóżach. Pluskwy są wolniejsze. Nie przebierają tak sprawnie kończynami. Za to wbijają szczęki w pory skóry i wciągają z sykiem ludzkie płyny, a potem zostawiają po sobie swędzące strupy i pęcherzyki. Wszy są za to w kocach, w ich załamaniach. Mieszkania mają w zaszewkach, stamtąd wychodzą miękkie gnidy.

– Lubisz się ruchać, policyjna świnio? – ciągnął Dziallas tym samym słodkim tonem. – Tak jak to lubiła ta mała kurwa Priessl, ten szpicel. Oj, lubiła, lubiła… Sama chwytała nas rano za jajca… Lubisz, lubisz… Sama zobaczysz, kiedy przyjdzie mój kumpel… Poczekamy do nocy… On usiądzie ci na plecach, a ja zacznę… Polubisz to, macioro… Będziesz kwiczeć, a jutro sama poprosisz o pozwoleństwo… A ja powiem: „Jak tak bardzo chcesz, macioro, no to już, wykręć się do mnie swoim rozepchanym dupskiem!”

Niektóre karaluchy są niezdarne, myślał Mock. Są czarne. Nie wejdą wyżej niż na parter. Tutaj się nie dostaną. Na to ostatnie piętro. Do tego piekła sodomitów. Za to tutaj będą inne. Te rude. Blatta Germanica. Swoją nazwę wzięły od nas, Niemców. Te to mają przylepne odnóża. Mogą biegać po szkle. W nocy będą nas łaskotać po szyi, a potem wchodzić do nosa i uszu.

Dziallas zasnął. Leżał na brzuchu na odsuniętej od ściany pryczy. Dłonie zwieszały się po obu jej stronach. Był bezbronny. Bez swojego wspólnika, który siedział kiedyś na plecach Priesslowi. Czy Priessl leżał na tym samym łóżku, co dzisiaj on sam? I też nie wolno mu było się nigdzie ruszać „bez pozwoleństwa”? Niewolnik Hans Priessl pewnie musiał pytać swoich panów, czy może włożyć sobie pieluchę do spodni, kiedy krew płynęła mu po nogach. Co się śniło Hansowi Priesslowi, kiedy karaluchy łaskotały go za uchem, kiedy pluskwy i wszy wpijały się w skórę? Czy śnił mu się jego mały synek Klaus? A o czym myślał przed zarzuceniem sobie powroza na szyję?

Mock usłyszał bębnienie kropli deszczu po trumnie Priessla. „Szanowny Panie Nadwachmistrzu! Więźniowie Dieter Schmidtke i Konrad Dziallas zhańbili mnie w więzieniu. Błagam pana, niech pan ich zabije. Jak pan to zrobi, mój synek Klaus nigdy się nie dowie, dlaczego się zabiłem. Tylko oni wiedzą. To jest moja ostatnia prośba. Jeśli pan to przyrzeknie, niech pan rzuci ten obrazek na mój grób. Z wyrazami najwyższego szacunku, Pański Hans Priessl”. Mock usłyszał zdziwione okrzyki dziwek z kasyna, które patrzyły, jak rzuca obrazek ze świętą Jadwigą na wieko trumny Priessla. A potem zobaczył swoje puste, samotne, dobrze odpucowane mieszkanie na Plesserstrasse. Od kilku lat bez ojca. W powiewach wiatru od okna kołysze się przybity do framugi ojcowski pas do ostrzenia brzytwy. Muchy odrywają się od ceraty. Na stole szklanka wódki, napełniona pedantycznie i równo do poziomej kreski, którą kiedyś wyżłobił. Mock podjął decyzję.

Wstał i zawahał się. A może ten Schmidtke jest mały i słaby? Może nawet razem nie dadzą mi rady? W końcu dzisiaj jestem kiepski i dlatego tak się dałem sponiewierać temu skurwysynowi! Wtedy otworzyły się drzwi. Stanął w nich strażnik Oschewalla. Rozejrzał się po celi, a potem zwrócił się do kogoś na korytarzu.

– Wchodzić po odwszawieniu!

Do celi wszedł ogromny mężczyzna atletycznej budowy. Mock w mgnieniu oka zarejestrował jego tatuaże, wysuniętą szczękę, małe, przymknięte oczy i uśmiech. Tak, olbrzym się uśmiechał do Mocka. Wystawiał szczerbate, spróchniałe zęby. Mock podjął decyzję.

Kiedy później pytano Mocka, jak mu się to udało w tak krótkim czasie, nie potrafił odpowiedzieć. Kiedy policja przesłuchiwała Schmidtkego, ten jąkał się i w kółko powtarzał, że niczego nie widział. Podobnie niczego nie widział strażnik Oschewalla, który tydzień później przestał wykonywać swoją funkcję za niewypełnianie obowiązków. Nikt nic nie mówił, ale wszyscy to widzieli. Jak Mock skacze na plecy przebudzonego Dziallasa, prycza przesuwa się po celi, a woda wychlapuje się z puszek, na których była ustawiona. Jak wbija mu kolana w łopatki. Jak chwyta go obiema rękami za brodę. Jak jednym gwałtownym ruchem szarpie jego głowę do góry. Słyszeli, jak Dziallas wrzeszczy: „Zapłacił mi, Oschewalla zapłacił mi za twoje pohańbienie!” Słyszeli, jak z jakimś mokrym trzaskiem pęka mu krąg szyjny. A także słyszeli wrzask Mocka:

– Zabiłem go i nikt mi nic nie zrobi! – wymachiwał rękami, na które chlusnęła krew z ust Dziallasa. – Zabiłem go i jestem tutaj bogiem! Każdego zabiję, kto mnie tknie! W nocy złamię mu kark, tak jak temu!

– Bez oddechu – powiedział wolno Schmidtke i odwrócił się do Oschewalli: – Ja tu nie zostanę.

Breslau, piątek 18 stycznia 1924 roku,

trzecia w nocy

Mock obudził się w środku nocy i gwałtownie usiadł na pryczy. Przenikał go chłód. Otulił się kocem i spoglądał na światło księżyca padające przez kraty. W jasnej, zimnej poświacie dojrzał małe cienie owadów poruszające się po podłodze. Wydawało mu się, że słyszy szelest ich pokrytych włoskami odnóży. Podrapał się pod pachą i doznał lekkiego ukłucia bólu. To pękł mały pęcherzyk, pamiątka po pluskwie. Opadł z powrotem na twardą pryczę i, przepełniony taką radością, zapragnął sięgnąć ręką pod posłanie i poczuć na skórze łaskotanie nóżek swoich małych przyjaciół. Tej radości doświadczył prawie trzy miesiące temu, kiedy złamał kręgosłup Dziallasowi i kiedy usłyszał słowa Schmidtkego: „Ja tu nie zostanę”. Już wtedy, kiedy ocierał zakrwawione ręce o drelichowe spodnie, wiedział, że znalazł receptę na strach i upodlenie, które mu zagrażało w więzieniu. Był jak żywy granat, jak wynalazca gazu bojowego, noszący przy sobie jego próbki. Tej radości nie zatracił nawet w karcerze. Wtedy to bowiem wyrobił w sobie franciszkańską miłość wobec stworzeń, które pojawiały się w jego wąskiej i niskiej ciemnicy. Polubił je jak wypróbowanych przyjaciół, ich ukąszenia traktował jak nieco gruboskórne powitania, a ich łaskotanie – jak wyszukane pieszczoty. Dotyk szczurzych wąsów był jak konsolacja.

Nie wstając z pryczy, dotknął ręką pieca, który ogrzewał jednocześnie dwie cele. Był letni, bo oszczędzano opał. On sam nie wiedział, ile go trzeba. Nigdy w nim nie palił. Czynił to zawsze sąsiad z celi obok. Mock w tym więzieniu, zwłaszcza po wyjściu z karceru, nie robił nic, nie wykonywał nawet najprostszych czynności. Wielu chciało mu służyć. Ze strachu i z podziwu. Kiedy strażnik prowadził go na przesłuchanie, w celach szeptano: „Bez oddechu”. Kiedy wracał z przesłuchań, na których zresztą nie odzywał się nigdy ani słowem, więźniowie stukali łyżkami w miski. Była to muzyka zwycięstwa, kakofoniczny panegiryk na cześć triumfatora.

Dobrze ułożył sobie życie w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Jako urodzony pedant doceniał regularny rytm dnia. Trzy takie same posiłki w ciągu dnia uważał za oczywistość. Dawny smakosz i sybaryta instynktownie nauczył się filtrować wonie i smaki. Jego podniebienie i węch wysyłały do mózgu tylko te bodźce, które zostały przez nie zaakceptowane. Dlatego – w odróżnieniu od więźniów, strażników, prawników w sądzie, a nawet mieszkańców okolicznych kamienic – nigdy nie czuł dławiącego odoru, kiedy o dziewiątej rano wynoszono wiadra z fekaliami i zlewano je do dużego beczkowozu na dziedzińcu. Z rozgotowanej kaszy starał się wyssać, a raczej stworzyć, to wszystko, co uwielbiał: jakąś daleką i nieokreśloną woń wędzonki i przysmażonej cebuli, jakiś utajony zapach peklowanej golonki. Nauczył się zresztą prostej sztuczki, która pozwalała każdemu więźniowi jakoś zniwelować ohydny smak rozgotowanej marchwi oraz sosu z brukwi i selera, w którym pływały żyły i cienkie płatki najpodlejszych mięs. Przy jedzeniu zatykał po prostu nos. Wtedy znikał smak aktualny, a zmysły reagowały na smak potencjalny. Czasem filtr przestawał działać. Nie denerwował się wtedy, nie narzekał i nie złorzeczył. Przywoływał z pamięci scenę swojej ostatniej rozmowy z Hansem Priesslem. Widział jego błagające oczy i mówił sam do siebie z łagodnym, księżym uśmiechem: „To twoja pokuta, Eberhardzie, za Priessla. Chwal łaskawego Boga, że ci nie zadał gorszej. A gdyby Mu spodobało się doświadczyć cię czymś bardziej wyrazistym, na przykład ciągłym bólem lub nieuleczalną chorobą, to przyjmiesz to z pokorą. Nie jesteś Hiobem, ale możesz nim być”.

32
{"b":"269459","o":1}