Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mühlhaus patrzył na Mocka i teraz już widział, co się dzieje w jego umyśle. Nadwachmistrz nagle stał się mokry. Jego gładko uczesane włosy zaczęły się skręcać od wilgoci, zza bandaża wypłynęła strużka potu, a czoło zaszkliło się grubymi kroplami. Zdjął marynarkę i kamizelkę i rzucił je na oparcie krzesła. Podwinął rękawy pozbawione spinek i gwałtownie rozpiął sztywny kołnierzyk. Jego rogi wystrzeliły w górę i sięgały aż do brody. Mühlhaus już wiedział, że słowa były jak celne pociski.

– Powiedz coś, Mock – poprosił Mühlhaus – daj mi przekonujący powód, abym nie musiał cię odsyłać w kajdankach do więzienia śledczego. Powiedz coś, co pozwoli mi uznać dzisiejszy dzień za koszmarny sen! No, słucham, Mock.

– Latem… – Mock wciąż nie panował nad swoim potem. – Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było… Tak, tak, już wiem… To było tego dnia, kiedy znaleziono te dwie dziewczyny… Klarę Menzel i Emmę Hader. Dzień wcześniej za dużo wypiłem… Upiłem się do nieprzytomności. Obudziłem się za Deutsch Lissa, na leśnej polanie. Ktoś mnie rozebrał do naga i zostawił mi jedynie jakąś starą kapotę. Moje palce były umazane różową farbą. To tak, jakby ktoś chciał mnie w coś wrobić…

– Kiedy do mnie przyszedłeś na miejsce zbrodni, jako ekspert od identyfikacji prostytutek – Mühlhaus wypuścił ze skołtunionej brody długą smugę dymu – nie miałeś różowych palców…

– Umyłem je rozpuszczalnikiem.

– Kiedy?

– Kilka godzin wcześniej.

– Kiedy byłeś w burdelu, tak? – Mühlhaus zastukał długimi paznokciami po zielonym blacie biurka. – U madame Zimpel. Tam cię znalazł mój człowiek, kiedy chędożyłeś jak buhaj… Ten adres podał mu Ilssheimer. Lubisz chędożyć dziwki, co Mock? Jeśli nie miały forsy dla ciebie, odbierałeś w naturze, co?

– Lubię kobiety. – Mock już się nie pocił, lecz cały dygotał. – Uwielbiam kobiety, niezależnie od ich zawodu…

– I lubisz czerpać zyski z nierządu. – Mühlhaus odłożył na bok wygasłą fajkę. – Niedawno zamknąłeś wszystkich alfonsów u nas na dole. I w upale torturowałeś ich w zamkniętej celi. Rzygali jak koty. Nie pytaj, skąd to wiem. Ja wiem wszystko, Mock. Jeden z alfonsów zeznał, że chciałeś ich zastraszyć, bo nie dzielili się z tobą zyskami… Nie pytać, skąd to wiem! Milczeć, Mock, bo każę zakuć! – wrzasnął Mühlhaus, widząc, iż przesłuchiwany wstaje gwałtownie z krzesła. – Siadaj! Milczeć i słuchać! Mały Maksio Niegsch nie chciał się z tobą dzielić kasą. Chciałeś go nastraszyć i oszpecić jego dziewczynki, zużyte dziwki Menzel i Hader. Chciałeś wyrwać im zęby. Ale wszystko wymknęło ci się spod kontroli. Byłeś zdenerwowany, na ciężkim kacu… Był upalny dzień, a wszyscy wiedzą, że nie lubisz upałów… Nie wytrzymałeś… Jedna zaczęła ci się stawiać. Udusiłeś wrzeszczącą, hardą kurwę! A druga to widziała… No to udusiłeś drugą. Tak było, Mock? Właśnie tak było?

– A kiedy im niby wyrwałem zęby? Po śmierci? I niby po co, kiedy już je zabiłem? Na pamiątkę? – Mockowi dygotała już tylko jedna noga, która – oparta czubkiem buta o podłogę – podskakiwała teraz w szybkim tempie.

– Ty mnie o to nie pytaj, człowieku! – zasyczał Mühlhaus, rozciągając po śląsku ostatnie słowo. – Ty mi to powiedz!

– Ktoś mnie wrobił, rozumie pan? Ktoś latem, wtedy w czerwcu, mnie schlał, pobrał odciski palców i zabrał mi pasek! Chciał mieć moje odciski jak najbardziej rzeczywiste, widoczne bez tej całej techniki daktyloskopijnej, dlatego umazał mi rękę farbą… Przecież nie musiał tego robić. Odciski już i tak miał… Na pasku… Potem zamordował obie dziewczyny i zostawił na narzędziu zbrodni moje odciski. Wczoraj też ktoś mnie napadł po wyjściu z jakiejś knajpy…

– Z jakiej knajpy?

– Knajpa bez szyldu na Antonienstrasse. Kiedy wyszedłem odlać się na podwórko, ktoś mnie ogłuszył i podrzucił do komisariatu, gdzie urzęduje wyjątkowo akuratny służbista, naczelnik rewiru Schulz. Ten ktoś ukradł mi dokumenty, wiedząc, że w ten sposób skłoni Schulza do daktyloskopijnych działań identyfikacyjnych, jak to się fachowo nazywa. Kto mógł wiedzieć tyle o identyfikacji i o bardzo obowiązkowym naczelniku rewiru XII? To musi być jakiś bandyta, który kiedyś miał do czynienia z Schulzem i ze mną. Pewnie siedział na tym posterunku w areszcie. Teraz mści się na mnie za coś, nie rozumie pan? To wszystko trzeba sprawdzić. Ja to sprawdzę. To w końcu sprawa pro domo mea!

– Najpierw mi powiedz, czy ktoś widział te twoje palce pokryte różową farbą. Czy ktoś może potwierdzić twoją opowieść o nich? Jak się dostałeś z Deutsch Lissa? Przecież byłeś nagi i pijany!

– Zamknął mnie na miejscowym posterunku tamtejszy wachmistrz policyjny. Nie wiem, jak się nazywa. Powiedziałem mu, że jestem z Prezydium Policji. Przyjechał po mnie Smolorz i odwiózł do domu.

– Czy ten policjant z Deutsch Lissa albo Kurt Smolorz może potwierdzić różową farbę na twoich palcach?

Mock znów zaczął się mocniej pocić, a jego kolano podskakiwać. Schował twarz w dłoniach. Pod pachami rozlewały się mokre plamy.

– Nikt nie może tego potwierdzić – odpowiedział – chowałem rękę, wstydziłem się tej różowej farby.

– Dlaczego?

– Jeszcze by Smolorz pomyślał, że jestem odmieńcem, co maluje paznokcie… Że schlałem się gdzieś w towarzystwie odmieńców poprzebieranych za kobiety…

Mühlhaus wstał z krzesła i okrążył biurko. Podszedł do dużej szafy, w której stały czarno-białe segregatory. Na ich grzbietach widniały starannie wykaligrafowane cyfry. Przesunął palcami po tych tajemniczych numerach.

– Posłuchaj, Mock – powiedział cicho – uczestniczyłem w rozwiązaniu większości zawartych tu spraw. W wielu z nich były sprzeczne, wykluczające się wersje wydarzeń. Tak samo jest w twojej sprawie, na którą czeka już miejsce tutaj. – Stuknął fajką w grzbiet jednego z segregatorów. – O, tutaj! Tu będzie sprawa Eberharda Mocka. A zatem posłuchaj. Mam dwie wersje wydarzeń. Moja jest następująca. Zabiłeś je, Mock. Przypadkiem, niechcący, w ataku wściekłości, pod wpływem kaca, upału… Nieważne, czy wyrwałeś im zęby wcześniej, czy też później… Zabiłeś je, bo chciałeś postraszyć małego Maksia, który nie dzielił się z tobą swoimi zarobkami. Potem Maksio zniknął. Podejrzewam, że ty pomogłeś mu w zniknięciu. Może dlatego, że wiedział o twoim spotkaniu z dziewczynami. Potem pod pretekstem identyfikacji dwóch denatek zgromadziłeś u nas na dole wszystkich alfonsów z Breslau. A tak naprawdę zastraszyłeś ich. Tak zeznał jeden z nich. Nieważne, który. Być może zobaczysz go na swoim procesie. To moja wersja, Mock.

Mühlhaus szarpnął węzłem krawata i sięgnął po obsadkę. Spojrzał pod światło na stalówkę, wyciągnął czystą kartkę papieru i przyłożył do niej pióro.

– Moją wersję zapiszę na tej kartce, a twoją na innej – powiedział – moja wersja będzie krótka i logiczna, twoje zeznanie natomiast będzie się roić od słów nieokreślonych. „Ktoś mnie nienawidzi”, „jakaś knajpa bez szyldu”, „gdzieś się upiłem do nieprzytomności”, „nikt nie widział moich pomazanych palców”. Pokażę te kartki dowolnie wybranym policjantom i prawnikom. Jak myślisz, która wersja wyda im się bardziej prawdopodobna? Strażnik, wejść! – nagle wrzasnął.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich strażnik więzienny Otto Oschewalla. Spojrzał obojętnie na Mocka. Mühlhaus podpisał jakiś dokument i wręczył go Oschewalli. Potem wstał, stanął koło Mocka i oparł rękę na jego ramieniu.

– Masz cztery dni – powiedział – cztery dni w pojedynczej celi, gdzie nie będziesz narażony, jako gliniarz, na wściekłość i nienawiść złych urków. Po czterech dniach przyjdę do ciebie i usłyszę coś, co mnie przekona, że to nie ty zabiłeś. Mock, do stu piorunów! – Pochylił się nad przesłuchiwanym i owiał go tytoniowym oddechem. – Ja bardzo, ale to bardzo chcę to usłyszeć. Zabrać go! – krzyknął do strażnika.

Oschewalla zakuł Mocka w kajdanki i ujął delikatnie pod łokieć. Na plecy narzucił mu kamizelkę i marynarkę. Obaj policjanci nie patrzyli na siebie, kiedy jeden z nich opuszczał gabinet. Mock szedł, lekko popychany przez Oschewallę, i wbijał wzrok w posadzkę. Gdyby rozejrzał się wokół siebie, zobaczyłby smutek lub pogardę w nieruchomych spojrzeniach kolegów. Gdyby podniósł głowę, ujrzałby małomównego Kurta Smolorza, wstrząśniętego praktykanta Isidora Blümmela, który stał bezradnie z wyciągniętą na pożegnanie ręką, czerwonego ze zdenerwowania Herberta Domagallę, który trzymał w ręku kilka paczek ulubionych przez Mocka mocnych papierosów „Ihra”. Nikogo z nich nie widział. Przy wyjściu stał Achim Buhrack. Kiedy Mock go mijał, Buhrack zdjął czapkę.

30
{"b":"269459","o":1}