Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Erwin wstał i podszedł do stryja. Chciał go objąć za szyję, ale się powstrzymał. W jego oczach zabłysły łzy. Spojrzał ponad ramieniem Mocka i łzy momentalnie mu wyschły. Mock odwrócił się i zobaczył Inge. Stała bez kapelusza, a mokre od deszczu czarne włosy oplatały jej twarz. Patrzyła na nich piękna, drwiąca i pijana.

– Stryju, przeproś ją – szepnął Erwin.

– Przeprosiny – Mock zapinał płaszcz – muszą być poprzedzone prośbą o wybaczenie. Cóż są warte przeprosiny, których się nie przyjmie? Kompromitują przepraszającego. A ja nie poproszę jej o wybaczenie – Mock ucałował Erwina w oba policzki. – Wesołych świąt, Erwinie – odwrócił się do Inge. – Wesołych świąt, droga pani.

Nie usłyszawszy od Inge odpowiedzi, wyszedł z mieszkania i stanął w ciemnym korytarzu. W kieszeni wymacał butelkę ulubionej wódki Franza. Już wiedział, jak spędzi Wigilię.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA PO POŁUDNIU

Mock stał przed lustrem w łazience i ze złością patrzył na gorset chirurgiczny, który uniemożliwiał mu założenie muszki. Bezradny, w pięknie odprasowanym przez służącą smokingu, manipulował wokół szyi, usiłując przypiąć do koszuli jak największy kołnierzyk, który rozsadzany przez gorset, rozpinał się i sterczał. Mock plunął ze złością do zlewu i trzasnął kołnierzykiem o kafelki. Odkręcił kurek z ciepłą wodą i spłukał z brzytwy pianę kremu do golenia. Gorąca para osiadała na lustrze, napełniała łazienkę i zapierała Mockowi oddech. Zakręcił kurek i wyszedł z łazienki.

Duży stół w salonie przykryty był białym obrusem. Na stole stały jedynie popielniczka, dzbanek z kawą i patera z piernikiem. Mock nie wyjął ze spiżarki żadnych przygotowanych przez Martę potraw. Nie był głodny. Wczorajsza noc spędzona z szachownicą i butelką wódki odebrała mu apetyt. Nie cieszył się ze znalezienia seryjnego mordercy. Nie cieszył się wolnym dniem, jaki sam sobie dziś przyznał.

Cieszył go jedynie mróz, który skuł nad ranem kałuże, i śnieg kładący się pulchną warstwą na śliskiej gołoledzi. Usiadł u szczytu stołu obojętny i znudzony. Z radia płynęła kolęda „Stille Nacht”, która go zawsze zasmucała. Myśl o samotnej Wigilii jeszcze nie nadeszła z całą mocą. Patrzył na telefon i wciąż wierzył, że zadzwoni. Myślał o pięknych kobiecych dłoniach, które gdzieś daleko podnoszą słuchawkę i niepewnie ją odkładają na widełki. Myślał o słowach wybaczenia i o prośbie o wybaczenie, które przenoszone telefonicznym drutem przebijałyby się przez trzaski i potępieńcze wycie.

Telefon nie dzwonił. Mock poszedł do swojego gabinetu i przyniósł z niego szachownicę i książkę „Pułapki szachowe” Uberbrandta. Rozstawił figury i rozpoczął rozgrywanie partii Schmidt kontra Hartlaub z 1899 roku. Przypomniał sobie jednak, iż rozgrywał ją ostatniej nocy i nie ma w niej żadnych zagadek. Machnął ręką i figury rozsypały się po podłodze.

Mock wstał i obszedł dokoła stół. Zbliżył się do choinki i pozapalał wszystkie świeczki. Usiadł, nalał sobie kawy i rozdłubał widelczykiem ciasto. Po chwili przyniósł z gabinetu ostatnie teczki, które zabrał z domu Hockermanna. Otwierał je po kolei i próbował przeglądać ich zawartość. Nie potrafił powtórzyć, co w nich znalazł, wyczuwał jednak instynktownie, że nie było tam niczego ważnego. Przeglądając je, czuł na sobie ironiczne spojrzenia Hockermanna i Inge Ganserich, kiedy tłumaczył Erwinowi, iż wybaczenie stanowi preludium przeprosin. Uchwycił się tej myśli gorączkowo. Wstał i z filiżanką w ręku ruszył dokoła stołu.

„Nie jestem w stanie prosić Inge o wybaczenie. A czy jestem w stanie prosić Sophie o wybaczenie?”

Spojrzał na telefon, zbliżył się do niego, wrócił do stołu, zapalił papierosa i znów usiadł. Nagle wstał i gwałtownie podniósł słuchawkę. Prawie na ślepo wykręcił numer telefonu Mühlhausa.

– Dobry wieczór, panie dyrektorze kryminalny – powiedział po usłyszeniu pyknięcia fajki i przeciągłego „hallo”. – Chciałbym złożyć panu i całej pańskiej rodzinie najlepsze życzenia świąteczne.

– Dziękuję i nawzajem – usłyszał Mock i wyobraził sobie, jak szef długo patrzy na puste miejsce przy stole, gdzie przez całe lata siedział jego syn Jakob.

– Panie dyrektorze kryminalny – powiedział Mock, czując uciskanie przepony – chciałbym złożyć życzenia świąteczne mojej żonie. Czy mógłby mi pan dać berliński numer Knüfera?

– Oczywiście, proszę chwilę poczekać… O, już mam: 5436. Proszę mu powiedzieć, żeby do mnie zadzwonił. Zupełnie o nim zapomniałem i nie wiem, co się z nim dzieje…

Mock podziękował i się rozłączył. Moc nacisku przepony zwiększyła się, kiedy poprosił telefonistę o wybranie berlińskiego numeru 5436. Odłożył słuchawkę i czekał na połączenie. Mijały minuty, siedział i palił. Ze świeczek choinkowych kapał wosk, Mock wlepiał oczy w aparat Po kwadransie słuchawka podskoczyła na widełkach i rozległ się ostry dźwięk. Czekał. Podniósł ją po trzecim dzwonku. Głos po drugiej stronie należał do starszej kobiety, która była zapłakana albo pijana.

– Dobry wieczór pani – krzyczał głośno Mock – jestem kolegą Rainera Knüfera. Chciałbym mu złożyć życzenia świąteczne. Czy mogę go prosić do aparatu?

– Nie może pan – kobieta najwyraźniej płakała. – Nie żyje. Nie wrócił z Wiesbaden. Ktoś go tam zabił. W zeszły poniedziałek. Odkręcił mu głowę do tyłu. Złamał mu kręgosłup…

Kobieta rozszlochała się i odłożyła słuchawkę. Mocka zaintrygowała ta informacja. Na kartce papieru napisał „24 grudnia = wtorek”. Potem stwierdził, że „zeszły poniedziałek’, o którym mówiła jego rozmówczyni, wypadał 16 grudnia. Teraz wszystko zaczęło się układać. Drżącymi rękami odwiązał teczkę, w której Hockermann trzymał rachunki i planował wydatki. Wśród nich był bilet kolejowy relacji Wiesbaden-Wrocław z datą 16 grudnia. Mock krzyknął z radości.

– Mam kolejny dowód przeciwko tobie, skurwysynu.

Mock zaczął analizować informacje o Knüferze pod innym kątem. Pół minuty rozmowy wystarczyło, nie musiał o nic więcej pytać. Ostatni człowiek, który widział Sophie, leży w trumnie. Radość prysła.

„Zginął anioł stróż Sophie – pomyślał. – Przepadła i ona sama. Nie ma Sophie, nie ma bólu”.

Znów zadzwonił telefon. Mock odebrał. W słuchawce usłyszał dobrze znajomy głos:

– Pańska żona. Coś bardzo niedobrego.

– Coś niedobrego z nią?! Żyje?! – wrzasnął Mock.

– Żyje, ale robi coś złego. Piwnica w budynku Briegerstrasse 4.

– Kto mówi, do cholery?!

– Kurt Smolorz.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Budynek nr 4 przy Briegerstrasse był przeznaczony do remontu. Schody groziły zawaleniem, przeciekał dach, wiecznie zatykała się kanalizacja, a rzadko czyszczone kominy powodowały eksplozje sadzy w nędznych dwuizbowych mieszkaniach. Po podjęciu decyzji o remoncie właściciel budynku wykwaterował na własny koszt mieszkańców i tak się przy tym wyeksploatował finansowo, że postanowił rozpocząć prace remontowe dopiero po Nowym Roku. Tymczasem mieszkania oddał do użytku szczurom i miejscowej łobuzerii, która z dziką radością ogałacała z szyb okna kamienicy.

W ten wigilijny wieczór na ogrodzonym terenie posesji nie było ani miejscowych łobuzów, ani stróża. Toteż Mock bez problemów dostał się do ciemnej bramy. W jednej ręce trzymał walthera, w drugiej latarkę. Nie zapalał jej jednak, lecz przyzwyczajał oczy do ciemności. Udało mu się to bez trudu. Po lewej stronie zobaczył wejście do piwnicy. Drzwi lekko zaskrzypiały. Mock schodził powoli. Musiał zapalić latarkę. Ostry snop światła wydobył z mroku piwnicznego korytarza porozbijane i wyłamane drzwi do pomieszczeń piwnicznych. Wszedł do jednego z nich. W jego nozdrza uderzyła woń gnijących kartofli, spleśniałych konfitur i potu. Ludzkiego potu.

Mock przeciągnął światłem dookoła i zlokalizował źródło tej woni. Na podłodze siedział skrępowany człowiek. Latarka oświetliła skute kajdankami ręce wygięte za plecy, knebel i krople potu na łysej ogolonej głowie, na której mnożyły się wybroczyny i sine pręgi otrzymanych ciosów.

59
{"b":"269456","o":1}