Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To Moritz Strzelczyk – Mock usłyszał szept Smolorza. – Ten, co mnie skopał na basenie. Goryl barona von Hagenstahla. Teraz rewanż. Zaskoczyłem go.

– Gdzie jest Sophie? – Mock oświetlał na zmianę to Strzelczyka, to Smolorza. Jego podkomendny przedstawiał dość opłakany widok. Oczy prawie nie były widoczne w opuchniętych oczodołach. Nos był chyba złamany, a ubranie Smolorza podarte i pozbawione guzików.

– Idziemy – mruknął Smolorz.

Ruszyli ciemnym korytarzem w stronę migotliwego poblasku, skąd dochodził dźwięk szurania nóg. Za chwilę stanęli u wejścia do bocznego korytarzyka, który był oświetlony lampami naftowymi. Smolorz szedł, robiąc sporo hałasu. Mock powstrzymał go i położył palec na ustach.

– Oni mało co słyszą – powiedział Smolorz. – Wracałem po telefonie do pana. Strzelczyk tu mnie dopadł. Bijatyka. Nic nie słyszeli. A Strzelczyk darł mordę.

Doszli do wylotu korytarza i wystawili lekko głowy. Nie był to typowy korytarz, lecz raczej mały piwniczny dziedziniec, zamknięty z trzech stron drzwiami do lokatorskich piwnic. Na tym dziedzińcu walały się szmaty, które prawdopodobnie służyły bezdomnym za pościel, i butelki po piwie, winie i tanich kosmetykach. Na środku dziedzińca stała choinka i szopka z kołyską, wokół której rozrzucone były małe owieczki z cukru. Obok szopki znajdował się taboret przykryty białą serwetą. Na serwecie leżały trzy do połowy pełne strzykawki, a obok nich aptekarski słoik wypełniony tą samą cieczą, która była w strzykawkach. Wśród tych wszystkich przedmiotów podrygiwały dwie postaci. Baron von Hagenstahl opierał się o ścianę i co chwilę bezwładnie kucał. Powoli, kiwając się na boki, podnosił się z kucków i po chwili znów zginały się pod nim kolana. Aleksiej von Orloff był całkiem nagi. Również oparty o ścianę, przybierał podobne pozy jak von Hagenstahl, lecz jego oczy w odróżnieniu od oczu barona nie były zamglone. Za choinką kucała Sophie i oddawała mocz na klepisko. Po zakończeniu fizjologicznej czynności wyszła zza drzewka i rozciągnąwszy usta w nienaturalnym uśmiechu, położyła się pod nim na stercie szmat Mock zamknął oczy, bo wydawało mu się, że do niego był skierowany uśmiech Sophie.

– Święty mąż pocznie się za sześć dni w Wigilię. Dzień narodzin Chrystusa będzie dniem poczęcia nowego wybawiciela. Narodziny starego zbawiciela dadzą moc płodzącym nowego. Chrystus począł się ze skromnej niewiasty, a jego ojcem był Bóg przez swojego pośrednika, Ducha Świętego… Narodził się w miejscu przeznaczonym dla zwierząt, w całkowitym upodleniu… Nowy Chrystus pocznie się w jeszcze większym upodleniu… w grzechu, z grzesznej niewiasty, z nierządnicy babilońskiej…

Mock otworzył oczy. Von Orloff położył się obok Sophie i zaczynał na nią wchodzić. Z półotwartych ust spływała mu strużka śliny na sterczącą brodę. Mock pojawił się w świetle naftowych lamp z pistoletem w prawej ręce. Baron zaniepokoił się, potrząsnął głową, chwycił za strzykawkę i ruszył w jego stronę. Nie uszedł daleko, ponieważ silny cios Smolorza rzucił go na ścianę. Opadł na kolana. Smolorz uruchomił swoją nogę. Głowa barona odchyliła się gwałtownie do tyłu. Potem wróciła do poprzedniej pozycji, by za chwilę wraz z całym ciałem osunąć się na stertę pustych butelek.

Von Orloff na widok atakującego go Mocka wstał i rzucił się w stronę najbliższych piwnicznych drzwi. Kula trafiła go w pośladek i przeszła na wylot. Smolorz dostrzegł fontannę krwi buchającą z pachwiny von Orloffa. Mock strzelił jeszcze dwukrotnie, lecz nie trafił. Kule rykoszetowały z sykiem po ścianach. Guru wpadł do lokatorskiej piwnicy i sięgnął do kieszeni wiszącego na haku płaszcza. Mock kopnął go tak mocno, że poczuł ból w nodze i w szyi. Szpic buta trafił von Orloffa w zraniony pośladek. Ranny zawył, upadł na płaszcz i zdarł go z haka, urywając wieszak. Mock podskoczył do niego, przyłożył mu pistolet do skroni i pociągnął za spust. Suchy trzask iglicy zadźwięczał w zatęchłym powietrzu. Von Orloff wyjął z kieszeni małego sauera i strzelił na oślep. Mock poczuł wilgoć koło ucha i wymierzył jeszcze jeden cios nogą. Jego podkuty but trafił von Orloffa w skroń. Głowa uderzonego zakołysała się na szyi, jakby miała się urwać, i przekręciła się gwałtownie, uderzając skronią o wielki kamień, który prawie przesiąkł zapachem kiszonej kapusty. Przywódca sekty przez chwilę rył stopami ziemię i znieruchomiał.

Mock wyszedł z małego pomieszczenia i ruszył do wyjścia. Nie spojrzał nawet na Sophie, która stała zmarznięta i bezbronna koło kołyski, i świecąc sobie latarką, wydostał się na klatkę schodową, a potem przed bramę budynku. Krople krwi spływały z ucha na kołnierz i ramiona jasnego flauszowego palta. Przyłożył do ucha chusteczkę. Za chwilę poczuł obok woń papierosów „Bergmann Privat”, ulubionej marki Smolorza.

– Przebaczy mi pan? – powiedział Smolorz, a dym z papierosa mieszał się z parą oddechu. – Okłamałem pana… Miałem z nią… To nie fotomontaż…

– Milcz i słuchaj mnie uważnie – powiedział Mock. – Tu masz klucz od magazynu Wirtha na Ofenerstrasse. Skuj kajdankami ją i barona, zawieź ich tam adlerem i ulokuj w piwnicy pod kantorem. Tam już jest jeden. Strzelczyka kopnij w dupę i pozbądź się gdzieś po drodze. Potem porzuć ciało starego na Niskich Łąkach. Gdy to wszystko zrobisz, wyjedź mi naprzeciw. Będę szedł Klosterstrasse w stronę Ofenerstrasse. Przyda mi się spacer.

Mock ruszył w stronę dziury w parkanie, którą się dostał na teren posesji.

– Aha – odwrócił się w stronę Smolorza – wybaczam ci, że mnie okłamałeś i uciekłeś przede mną. Śledziłeś dalej barona i dzięki temu znaleźliśmy się tutaj. A poza tym, czy mógłbym się gniewać na kogoś tylko dlatego, że zerżnął babilońską nierządnicę?

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA SZÓSTA WIECZOREM

Mock szedł powoli ulicą Klosterstrasse. Z naprzeciwka jechały sanie. Minęły go, dźwięcząc i błyskając kolorowym światłem lampionów przytwierdzonych do kozła woźnicy. Mock przyjrzał się ludziom siedzącym w saniach. Mała dziewczynka w kraciastym płaszczyku ściskała w rękach paczkę obłożoną białym papierem i obwiązaną czerwoną kokardą. Dostała prezent. Sophie kucała, oddając mocz na klepisko piwnicy. Potem leżała na stercie pod choinką i rozdawała wszystkim wokoło uśmiechy jak świąteczne prezenty. Mock też dostał prezent Chwycił się za głowę i skręcił w lewo przed szpitalem „Bethanien” w Margareten Damm. Słaniając się na nogach, otarł się jasnym płaszczem o chropowaty ceglany mur, wszedł na jakieś małe podwórko i oparł się o trzepak. Wokół jaśniały wigilijne okna przystrojone gałązkami świerkowymi. Okna mieszkania, do którego prowadziły niskie schodki, nie były zasłonięte. Dolatywał stamtąd śpiew kolędy.

O du fröhliche, o du selige

O du fröhliche, o du selige, Gnadenbringende Weihnachtszeit!

Weltging uerloren, Christ ward geboren:

Freue, freue dich, o Christenheit!

O du frohliche, o du selige…

Mock stanął na schodkach i zaczął przypatrywać się śpiewającym ludziom. Dwaj wąsaci mężczyźni wznosili wysoko kufle piwa i kiwali się na boki, wprawiając w ruch wszystkich zgromadzonych wokół stołu. Ich tęgie małżonki śmiały się głośno, ukazując braki w uzębieniu. Babcia wyjmowała ostatnie czekoladki z adwentowego kalendarza. Dzieci albo śpiewały wraz z rodzicami, albo biegały wokół stołu tak szybko, że omal nie przewróciły choinki. Spod stołu wysunęła się jasna główka i roześmiana buzia czteroletniego może chłopczyka. W ręku trzymał męski but. Ludzie cieszyli się i śpiewali, bo mieli do tego prawo. Byli po pracy. Mock nie miał prawa. Nigdy nie był po pracy. Nawet teraz, kiedy uwolnił miasto od seryjnego mordercy.

Dowody które miał przeciwko Hockermannowi, wyśmieje każdy adwokat. „Profesor gimnazjalny, historyk, który pisze historię miasta, ma w swoich materiałach kartkę z archiwum. Ukradł ją, bo potrzebował jej do swoich badań. To nie znaczy, że zabił Pinzhoffera. Odwiedził starą ciocię w Wiesbaden, by złożyć jej świąteczne życzenia. To nie znaczy, że zabił Knüfera. Nawet jeśli to był nietypowy profesor gimnazjalny, który zmarznięty na kość i zakuty w kajdanki swobodnie podciąga się dwudziestokrotnie na rurze w opuszczonym magazynie”. Hockermann wyjdzie na wolność, a Mock straci pracę za sadystyczne znęcanie się nad więźniem.

60
{"b":"269456","o":1}