Литмир - Электронная Библиотека
A
A

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA

Mockowi zostało do przejrzenia jeszcze dziesięć teczek. Z ponurą miną odsznurował tasiemki, otworzył kolejny karton pokryty rzędem hebrajskich powyginanych liter i przygotował się na fascynujące relacje o problemach sołtysa z podwrocławskiej wioski Mochbor, który nie chciał płacić magistratowi podatku od ryb złowionych w Ślęży. Zawsze, kiedy zbliżał się do końca jakiejś żmudnej pracy, pojawiało się nieoczekiwanie mnóstwo subiektywnych i obiektywnych przeszkód, które uniemożliwiały mu dokończenie dzieła. Ta, która przeszkadzała mu w sięgnięciu do kolejnej teczki, była obiektywnej natury. Senność opadła na jego głowę ciężko i zdecydowanie. Została ona – jak zwykle – poprzedzona wizualnym przypomnieniem zdarzenia, które nastąpiło w nieodległej przeszłości. Mock widział swoich ludzi, wychodzących z mieszkania Hockermanna, i usłyszał swój głos: „Idźcie już. W końcu są święta. Sam przejrzę te teczki”. Widział wdzięczne twarze policjantów i próby protestu Kleinfelda: „Zostanę i pomogę panu, panie radco. Ja nie mam żadnych świąt, a w gimnazjum byłem dobry z łaciny i mogę to wszystko czytać”. W uszy wdarł się jego własny śmiech: „A jak jest po łacinie morderstwo?” „Chyba homicidium…” – Kleinfeld nie zastanawiał się długo. Mock położył ramię na kartce, a potem oparł na nim głowę.

Homicidium – dźwięczało mu w głowie. Mrugnął oczami i poczuł nowy impuls zmysłowy. Już nie tylko słyszał to słowo, on w mrugnięciu powiek je zobaczył. Otworzył oczy. W odległości pięciu centymetrów od jego źrenic znajdowała się pożółkła karta z grubego, czerpanego papieru, a na niej wypisane starą kaligrafią Homicidium Gnosi Dni Raphaelis Thomae in balneario pedibus suspensi die prima post festivitatem S. Thomae Apostoli AD MDCLXXXV. Nad łacińskim tekstem widniała pieczątka zawierająca cztery cyfry „4536”.

– Zabójstwo Raphaela Thomae – mruknął do siebie. – Co to są za skróty Gnosi i Dni? A więc „Zabójstwo jakiegoś tam Raphaela Thomae powieszonego w łaźni za nogi dwa dni przed Wigilią w roku 1685”.

Mock poczuł przypływ krwi do mózgu. Wstał gwałtownie, przewracając ciężkie krzesło. Obiegł dokoła stół, a potem rzucił się do przedpokoju. Chwycił za słuchawkę bakelitowego aparatu telefonicznego i wykręcił numer Hartnera.

– Jaka była sygnatura akt ukradzionych przez eksperta? – krzyknął. Mijały sekundy. – Proszę powtórzyć – powiedział, kiedy Hartner w końcu się odezwał. – Tak, notuję… 4536.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO PIĄTEJ

Adler zajechał bardzo powoli na podwórze firmy spedycyjnej Wirth & Co. Mock wysiadł i zobaczył stojącego na rampie właściciela firmy. Wykrzykiwał coś gwałtownie i machał ręką, otwierając drzwi do kantoru. Mock stał chwilę w oszklonym pomieszczeniu, strzepując z płaszcza i kapelusza mokry śnieg.

– Panie Mock – Wirth był najwyraźniej zaaferowany. – Mój człowiek nie wie, co ma robić z pańskim nagusem. Powiedział mu pan, żeby go nie wypuszczał z magazynu. A on zawołał mojego człowieka, chwycił się rękami rury i dwadzieścia razy się podniósł…

– W kajdankach? – przerwał mu Mock.

– Tak, w kajdankach. Potem chciał, żeby go zabrać z powrotem do tej piwnicy, gdzie siedział. Mój człowiek machnął na niego ręką, ale ten tak się wydzierał, że musiał dostać po mordzie. Mimo że dostał, znów skakał na rurę i się podnosił. Jak małpa, panie Mock. A potem się darł, żeby go wypuścić do tamtej celi, bo tak pan obiecał. Ze dwadzieścia razy się podniósł… Dostał znowu po mordzie, ale nie poskutkowało. Znów się drze. To jakiś wariat, panie Mock…

– Widzisz, Wirth – roześmiał się Mock – czego ludzie nie zrobią, by znaleźć się w lepszych warunkach? Podnosi się w kajdankach na rurze. Ładnie. Widzisz, jak bardzo chce być w ciepłej celi? Taka determinacja musi być nagrodzona. Zamknij go w tej piwnicy, rzuć mu trochę drewna i węgla, niech pali w kozie i ciepło spędza święta – wyjął z kieszeni pognieciony banknot. – Kup mu za to trochę chleba i kiełbasy. Najtańszej. Ja po świętach przyjdę i go porządnie przesłucham.

– A kto ma go pilnować? Wie pan, moi ludzie mają rodziny…

– Wiem, Wirth. Mają rodziny i są przykładnymi obywatelami – Mock pogłaskał siedemnastowieczny dokument, który trzymał za pazuchą. – Nikt go nie będzie pilnował. A klucz będę miał ja – przyjacielsko klepnął Wirtha po ramieniu. – Wesołych świąt, Wirth! Jutro mamy Wigilię.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

W mieszkaniu Inge Gänserich panował potworny bałagan. Dwa stojące na środku pokoju parawany zarzucone były sukienkami, halkami i pończochami. Na stole piętrzyły się brudne talerze z resztkami jedzenia. Pod stołem i na kredensie stały rzędy pustych butelek po winie. Na parapecie, nad którym wisiała trzymająca się jednej żabki zasłona, leżały zakurzone gazety i czasopisma. Na środku pokoju, obok pieca, o który ktoś strzaskał gitarę, stało żelazne łóżko, na którym spał Erwin Mock.

Jego stryj zamknął drzwi wejściowe i rozejrzał się ze wstrętem. Podszedł do śpiącego i szarpnął go mocno za ramię. Erwin otworzył oczy i znowu je zamknął, po czym nasunął na głowę pozbawioną poszewki kołdrę. Mock poczuł od swojego bratanka kwaśną woń przetrawionego wina. Usiadł na fotelu, zrzuciwszy z niego wcześniej nieforemną bryłę nakrycia, z kieszeni wyjął sprężynowy nóż, otworzył go i podrapał się nim po karku pod gorsetem. Następnie skręcił papierosa z jasnego tytoniu „Georgia”, zapalił i zapatrzył się na owinięte kołdrą ciało Erwina. Ten zaczął się wiercić, aż w końcu wystawił spod kołdry rozczochraną głowę.

– Przepraszam, że stryja tak przyjmuję, ale… – mówił z trudem, jakby słowa nie mogły się przecisnąć przez spierzchnięte gardło. – Wczoraj było u nas przyjęcie, które się przeciągnęło do rana…

– Gdzie jest Inge? – przerwał mu Mock.

– W atelier – odpowiedział Erwin. – Pracuje…

Mock pomyślał o swoim pustym mieszkaniu, bez Sophie, Adalberta i Marty, którzy wyjechali do rodziny pod Strzegom, nawet bez psa Argosa, którego ze sobą wspaniałomyślnie wzięli, by pan radca nie miał kłopotu. Mock wyobraził sobie jutrzejszą kolację wigilijną – oto siedzi sam u szczytu wielkiego stołu i kroi plastry pieczonej gęsi, oto zapala świeczki na choince, oto pijany kolęduje tak głośno, aż doktor Fritz Patschkowsky z góry wali laską w podłogę, oto z butelką wódki wpatrzony w tarczę telefonu… Nie chciał, by jego przewidywania się spełniły, pragnął nakładać dzwonka karpia na talerz Erwina, pić wódkę i kolędować wraz z nim. Dlatego teraz musiał stłumić wściekłość z powodu pijaństwa bratanka, z powodu meliny, w której mieszkał, a którą sprzątali kolejni kochankowie wrocławskiej femme fatale, z powodu jego dwudniowych wagarów w szkole i z powodu jego zagubienia, w którym nikt nie mógł mu pomóc.

– Zapraszam cię… was – poprawił się Mock – do mnie na kolację wigilijną. Rodzina musi spędzać święta razem…

Erwin usiadł na łóżku, spojrzał na stół i sięgnął po szklankę z resztką wody. Wbrew oczekiwaniom Mocka nie wypił jej, lecz wylał sobie na dłoń i przyklepał sterczące włosy.

– Dziękuję bardzo stryjowi – starał się nie bełkotać – ale spędzę święta z Inge. A ona nie przyjdzie do stryja. Chyba że stryj ją przeprosi za dawne rzeczy… A teraz stryj wybaczy… Muszę iść do toalety na półpiętro…

Erwin owinął się w wytarty szlafrok, który – jak przypuszczał Mock – był pucharem przechodnim zdobywców ponętnej artystki, i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Radca podszedł do okna i otworzył je szeroko. Ze zdziwieniem nasłuchiwał terkotania deszczu w rynnach, który ciął po zaśnieżonych dachach. Spływały z nich małe lawiny i odrywały się sztylety sopli. Usłyszał kroki Erwina i się odwrócił.

– Przedwczoraj zaproponowałem ci, byś zamieszkał u mnie, dziś zapraszam cię na wspólną Wigilię – powiedział wolno Mock. – Przedwczoraj przerwał nam pedofil. Dziś ty sam usiłujesz skończyć tę rozmowę. Powiedziałeś: „Niech stryj przeprosi Inge”, i wyszedłeś do toalety. Nie poczekałeś na moją odpowiedź, nie chciałeś jej znać, bo spodziewałeś się, że się obrażę i wyjdę, a wtedy będziesz miał czyste sumienie i spędzisz święta, wieczór wigilijny z winem w brudnej melinie, w brudnym barłogu… – Mock wetknął papierosa w rozpadającego się śledzia na talerzyku. – Zawsze możesz na mnie liczyć, ale czy ja mogę liczyć na ciebie?

58
{"b":"269456","o":1}