Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zimowego przedwigilijnego ranka hala nie była pusta. Znajdowało się w niej sześciu ludzi. Kleinfeld, Ehlers i Meinerer ubrani byli w gumowe fartuchy, a na ich palcach błyszczały kastety. Siedzieli na poodwracanych do góry nogami skrzynkach, z zimna tupali nogami po śliskim od smaru klepisku i palili papierosy, przyglądając się Mockowi, który krążył dookoła dwóch skutych kajdankami mężczyzn. Mężczyźni ci rozebrani byli do kalesonów. Ten strój źle wpływał na ich krążenie w zerowej temperaturze. Mock po dwóch kwadransach takiej rundy wyczuł zmianę w nastawieniu więźniów. Diehlsen dygotał i co chwila zginał szyję, aby dmuchnąć w nadgarstki, na których kajdanki zostawiły smugi ciemniejszej barwy. Radca był pewien, że Diehlsen jest gotów do rozmowy, ale Hockermann nie. W odróżnieniu od swojego współwięźnia profesor gimnazjalny bez zmrużenia oka przypatrywał się policjantowi. Na jego sinej od zimna twarzy pojawiał się co chwilę pogardliwy uśmiech. Nie to jednak irytowało Mocka najbardziej. Niepojęte było dla niego, dlaczego Hockermann nie dygoce. Na razie starał się opanować gniew. Zdawał sobie sprawę, że będzie on mu potrzebny później.

– Moi panowie – powiedział łagodnie – wiem, że jest wam zimno. Proponuję zatem małą rozgrzewkę.

Przerwał swoją rundę i skierował się w róg hali. Podniósł rękę i dotknął wystającej ze ściany szyny. Była to szyna ręcznej suwnicy łącząca dwie przeciwległe ściany. Mock, krzywiąc się niechętnie, powiesił kapelusz na zardzewiałej klamce okna. Zdjął palto, troskliwie odwrócił je podszewką do góry, by się nie zabrudziło, i przerzucił przez szynę. Po zabezpieczeniu garderoby zręcznie podskoczył i chwycił się szyny. Wisiał na niej przez chwilę, po czym podciągnął się pięciokrotnie, aż żyły wyszły mu na czoło. Ludzie Mocka stłumili uśmiechy, w odróżnieniu od Hockermanna, który głośno dał upust wesołości. Mock roześmiał się również.

– Już nie te lata, profesorze Hockermann – powiedział radośnie. – Kiedyś podciągałem się dwadzieścia razy. Podczas wojny musiałem wydostać się z wyschniętej studni, w której się przypadkiem znalazłem, uciekając przed kozakami. I wie pan, co? Udało mi się. Byłem w sytuacji bez wyjścia.

Mock zbliżył się do więźniów i przykucnął koło nich. Pomacał dokładnie i barki, i ramiona jak handlarz niewolników. Nie był zadowolony z efektu.

– Wy też jesteście w sytuacji bez wyjścia – powiedział cicho. – Mróz, a wy tylko w gaciach. Zamarzniecie na śmierć. Chyba że zrobicie to, co ja przed chwilą, w zwielokrotnionej dawce.

Więźniowie milczeli, lecz w ich oczach pojawiło się zdumienie.

– Tak, tak. Rozgrzejecie się, jeżeli każdy z was zrobi po dwadzieścia podciągnięć. A potem zabiorę was z powrotem do waszej ciepłej piwniczki. Trochę tam śmierdzi, ale jest ciepło – roześmiał się głośno. – Od smrodu jeszcze nikt nie umarł. No co, jesteście gotowi?

– Pan chyba oszalał – w głosie Hockermanna dźwięczała powaga. – Jak pan śmie nas tu trzymać! Jest pan sadystą?

Mock podniósł się i podszedł do szyny. Włożył palto, po czym zajął się modelowaniem ronda kapelusza.

– Idziemy – powiedział do swoich ludzi. – Jutro Wigilia. Napijemy się czegoś mocniejszego, a tym panom damy czas do namysłu do wieczora. Wtedy się znowu tu spotkamy.

– Panie oficerze! – krzyknął Diehlsen. Jego okrągły brzuch wystawał lekko ponad tasiemkami kalesonów. Wąskie barki zapadały się, a na ramionach nie było śladu bicepsów. – Nie podciągnę się dwadzieścia razy, a nie chcę tu umrzeć z zimna!

– Ut desint vires tamen est laudanda voluntas [25]. – powiedział Mock.

– Dobrze – zaszczekały zęby Diehlsena. – Spróbuję.

– Meinerer, rozkuć go!

Po rozkuciu Diehlsen długo rozcierał dłonie i nadgarstki. Potem zaczął podskakiwać i poklepywać się po brzuchu i plecach.

– Gotów? – zapytał Mock.

Diehlsen kiwnął głową i podszedł do szyny. Odbił się i przez moment jego dłonie zaciśnięte były na zardzewiałym teowniku. Tylko przez chwilę. Potem Diehlsen spadł. Zasyczał z bólu, masując nogę. Kulejąc, zbliżył się znów do szyny. Próbował podskoczyć, lecz zrobił tylko żałosne dygnięcie.

– Nie dam rady, zwichnąłem nogę – załkał.

Mock podszedł do więźnia, chwycił go wpół i podniósł do góry. Ciało Diehlsena było mimo zimna pokryte potem.

– Chwytaj się – powiedział Mock, trzęsąc głową ze wstrętu. – Ale już!

Diehlsen objął dłońmi szynę i próbował się podźwignąć. Wywijał przy tym nogami, jakby chciał się na czymś oprzeć. Mock z obrzydzeniem wycierał chustką do nosa pot Diehlsena ze swojej twarzy. Podszedł do więźnia i uważnie przypatrywał się jego wątłym muskułom. Diehlsen podciągał się powoli i opadał. Kiedy dochodził już brodą do poprzeczki, puścił się i upadł. Zawył z bólu i uklęknął, trzymając się za zwichniętą kostkę.

– Nie mogę – wyszeptał.

– Widzi pan, Diehlsen – Mock rzucił chustkę w róg sali. – Owidiusz miał rację. Pochwalam pana wolę walki i w nagrodę kieruję pana do normalnego policyjnego aresztu. Tam długo będziemy mogli gawędzić o historii kryminalnej naszego grodu. Tak, tam w cieple spędzi pan święta – spojrzał na swoich ludzi. – Słyszał pan, Ehlers?

Zapytany kiwnął głową, zdjął gumowy fartuch, schował kastet do kieszeni i rzucił Diehlsenowi jego ubranie.

– Ubieraj się – warknął. – Idziesz ze mną.

Mock odwrócił się do Hockermanna.

– Ty jesteś chyba silniejszy niż twój kamrat – powiedział. – Pokaż, co potrafisz, a również znajdziesz się w areszcie śledczym.

– Nie pozwolę się upokarzać, ty skurwysynu – słowa te zostały wypowiedziane przez Hockermanna normalnym tonem. Bez emocji, bez szczękania zębami.

Mock patrzył mu przez chwilę w oczy, a potem się odwrócił do pozostałych policjantów.

– Pozwólmy mu trochę pomyśleć nad swoimi manierami. To wstyd, żeby profesor gimnazjalny tak się wyrażał.

Mock wyszedł z hali do ciemnego korytarza, którego mrok ledwo rozjaśniał brudny świetlik. Za nim wyszli Kleinfeld i Meinerer. Na ich widok podniósł się z krzesła jakiś człowiek i zaczął obijać sobie boki ramionami.

– Zimno – powiedział.

– Pilnujcie go dobrze – Mock wręczył mu kilka monet.

– A tu macie na flaszkę dla rozgrzewki. Wasz szef też o was nie zapomni.

– Ja nie dlatego… Tylko by coś powiedzieć…

– Nieważne. Wchodźcie do niego raz na jakiś czas i nie pozwólcie, by usnął lub stracił przytomność.

Wsiedli do adlera. Mock, zapuszczając silnik, widział w lusterku zdziwione twarze Kleinfelda i Meinerera. Auto wolno ruszyło przez dziedziniec.

– Co się tak patrzycie, panowie? Zawsze, jak ktoś nazywa was skurwysynem, dajecie mu po głowie?

– Nie o to chodzi – powiedział Kleinfeld po chwili milczenia. – Ale dlaczego kazał pan im się podciągać?

Mock zatrzymał adlera przed szlabanem oddzielającym Ofenerstrasse od magazynów Wirtha.

– Co jest z wami? – Mock wjechał gwałtownie na zasypaną śniegiem jezdnię i wpadł w lekki poślizg. Zatrzymał auto na środku jezdni i nie zwracając uwagi na wściekłe dzwonienie tramwajarza, taksował twarze swoich podkomendnych. – Już żyjecie tylko świętami? Honnefeldera, Geissena i tego ostatniego… No… Jak mu tam? Pinzhoffera… Tak, Pinzhoffera. Ich zamordował ktoś bardzo silny. Poćwiartować faceta i powiesić go za nogę na lampie lub na prysznicu może tylko ktoś silny, ktoś, kto podciągnie się dwadzieścia razy na drążku. Nie sądzicie?

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, POŁUDNIE

Przy okrągłym stole, przy którym minionej nocy uczestnicy seansu spirytystycznego tworzyli magiczny krąg, siedział teraz Mock. Dokoła niego, na podłodze, krzesłach, półkach i wszędzie, gdzie było to możliwe, walały się kartonowe teczki wiązane tasiemkami. Na teczkach tych wyrysowane były rozmaite kabalistyczne i okultystyczne znaki. Na niektórych znajdowały się symbole planet i ich układów albo krótkie hebrajskie napisy. W teczkach upchane były pożółkłe kartki z notatkami albo małe fiszki. Te ostatnie pokryte były kaligraficznym pismem Sütterlinowskim, a podsumowanie ich treści wypisane było czerwonym atramentem u góry fiszki. Mock wyjął z kieszeni i przetarł rzadko używane binokle, i wsłuchał się w odgłosy dochodzące z innych pomieszczeń, które Kleinfeld, Ehlers, Meinerer oraz niedawno przybyły Reinert przeszukiwali centymetr po centymetrze. Potrząsnął głową i znów zaczął przeglądać notatki i fiszki. Były to typowe materiały naukowe dotyczące historii Wrocławia. Mockowi nie mogły dać spokoju pytania: dlaczego Hockermann zaszyfrował napisy na teczkach, skoro ich zawartość nie była tajna? Dlaczego nie posegregował swoich materiałów w zwykły sposób, pisząc po prostu na wierzchu i grzbiecie teczki, co ona zawiera? Jedynym wytłumaczeniem, jakie Mockowi przyszło do głowy, była ekstrawagancja uczonego. Uporawszy się w ten sposób z natrętną myślą, Mock zagłębił się w lekturze materiałów. Brnął przez notatki o targach polskim bydłem na czternastowiecznym Ołbinie, o zamieszkach wśród sezonowych robotników w piętnastym wieku, o pierwszych protestanckich mszach odprawianych przez księdza Jana Hessa, o zbezczeszczeniu grobu Włostowiców przez pijany motłoch w 1529 roku, aż poczuł, że nieprzespana noc domaga się zwrotu długu. Zamknął oczy i zobaczył scenę ćwiczeń na drążku w zimnej hali magazynu. Otrząsnął się z narastającej senności, zawiązał tasiemkę dziesiątej przejrzanej dziś teczki i przekrwionymi oczami spojrzał na leżące na stole i wokół niego stosy. Wstał i zaczął je liczyć. Szybko się jednak zniecierpliwił i uprościł maksymalnie metodę: podsumowywał mniej więcej po dziesięć teczek. Po minucie wiedział: teczek było około czterystu. Westchnął, spojrzał na leżące przed nim notatki i dowiedział się, że więźniowie byli w osiemnastowiecznym Wrocławiu zatrudniani do sprzątania miasta.

вернуться

[25] Choć brakuje sił, sama chęć jest godna pochwały

57
{"b":"269456","o":1}