Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mock milczał. Wczoraj – kiedy dowiedział się, że mord nastąpi w Wigilię – wszystkich swoich ludzi zwolnił od popołudniowej inwigilacji podejrzanych. Wyszedł teraz z toalety, pożegnał się z Hartnerem i zbiegł do szatni. Po raz drugi tego wieczoru obudził grubego szatniarza i szybko się ubrał. Wkładając na głowę kapelusz, poczuł, że coś go uciska w skroń. Zza tasiemki owijającej wnętrze kapelusza wyjął małe prostokątne pudełko po papierosach „Salem”. Ostatnio zachowywał się dziwacznie: wieszał się w toalecie, nie pił alkoholu, płaszczył się i prosił o wybaczenie młokosa, wymierzał sprawiedliwość na własną rękę. Ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się kupić papierosów miętowych. Włożył rękawiczki, potrząsnął pudełkiem i usłyszał grzechotanie kartonika. Otworzył pudełko i wyjął z niego małą białą wizytówkę: „Dr Adolf Pinzhoffer, adwokat, Tiergartenstrasse 32, tel. 34 21”. Odwrócił ją i ujrzał starannie wykaligrafowany napis: „Znowu to zrobiłem. Łaźnia parowa przy Zwingerstrasse”.

WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, TRZY KWADRANSE NA DZIESIĄTĄ

O tej porze w Zakładach Kąpielowych przy Zwingerstrasse przebywali jedynie mężczyźni spragnieni swojego towarzystwa. Stali pod ścianami, niektórzy owinięci w ręczniki, inni półubrani, jeszcze inni, gotowi do wyjścia, wachlowali się mokrymi od potu melonikami. Nikt nie mógł jednak opuścić zakładu, gdyż wyjście blokował gruby mundurowy zapychający swoją osobą mały korytarzyk prowadzący do łazienek. Obok niego z trudem przecisnął się radca Mock. Powoli poszedł w stronę chłopca kąpielowego, który wskazywał ręką na otwarte drzwi.

Dr Adolf Pinzhoffer był od szyi po pięty szczelnie owinięty szorstkim powrozem. Wyglądał tak, jakby ktoś go wepchnął do sznurkowego kokonu. Najwyraźniej kokon zaczynał się od szyi, ponieważ wolny koniec sznura, przeciągnięty kilkakrotnie na ukos pomiędzy stopami, przytwierdzony był do ramienia natrysku skomplikowanymi supłami. Ciało dra Adolfa Pinzhoffera utrzymywał w pozycji pionowej powróz przywiązany do nóg, a głowa trupa tkwiła w poobijanym wiadrze aż po szyję, okolona ruchliwym wieńcem pływających włosów. Wiadro stało w wannie dokładnie pod siatką prysznica, z którego ciekła gorąca woda. Spływała po ciele, rozgrzewając je par exellence do czerwoności, napełniając wiadro i wannę. W wiadrze pływał słoiczek przywiązany do szyi ofiary, a w nim mała kartka.

Mocka to ostatnie odkrycie specjalnie nie zdziwiło. Podszedł do wanny i przez parę unoszącą się z poparzonej skóry dostrzegł, że jest prawie pełna – odpływ był zatkany zatyczką. Zakręcił wodę i spojrzał na chłopca kąpielowego, który nieustannie przełykał ślinę.

– Jak długo nalewa się woda do wanny? Kiedy się przeleje?

– A bo ja wiem? – wykrztusił kąpielowy, któremu zbierało się na wymioty. – Będzie z dwadzieścia minut, pół godziny…

WROCŁAW, NIEDZIELA 22 GRUDNIA, PÓŁNOC

Mock siedział na brzegu wanny w płaszczu i kapeluszu i wpatrywał się w kafelki posadzki. Słyszał, jak w sąsiednim pokoju kąpielowym technicy zabezpieczają ślady, jak ustawiają metalowe tabliczki przy istotnych szczegółach miejsca zbrodni. Słyszał trzaskanie magnezji i bieganie setek nóg po korytarzu. Nagle do pozornie bezładnego tupania wkradł się jakiś porządek i hierarchia. Oto rozległ się spokojny i ciężki krok podbitych metalem obcasów, który swym uroczystym dźwiękiem uciszał wszystko dokoła. Towarzyszył mu złowrogi świst dobywający się z chorych oskrzeli. Majestatyczny krok zatrzymał się pod drzwiami łazienki, w której przebywał Mock.

– Grüss Gott, Mock – głęboki głos współgrał z odgłosem butów. – Tak mówią w moim Monachium.

– Dobry wieczór, panie prezydencie policji – Mock wstał z wanny.

Wilhelm Kleibömer ubrany był wieczorowo. Najwidoczniej wracał z opery. Rozejrzał się po pomieszczeniu i ze wstrętem wzdrygnął się, gdy dostrzegł biegnącego wzdłuż ściany karalucha.

– Dziwicie się, Mock, co ja tutaj robię – czubkiem buta przydusił owada do ściany – zamiast spać. Otóż ostatnio wy spędzacie mi sen z powiek. Ale to już niedługo. Do końca roku. Tylko do końca roku.

Mock nie odzywał się ani słowem. Zdjął płaszcz i zarzucił go na ramię.

– Macie czas do końca roku – zagwizdał rozdzierająco astmatyczny wdech. – Jeżeli do końca roku nie złapiecie „mordercy z kalendarza”, wasze miejsce zajmie Gustav Meinerer. Bohater, który aresztował pedofila. Wrocław potrzebuje takich bohaterów. Nie donkiszotów, Mock. Nie donkiszotów.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA DRUGA W NOCY

Świeczka paląca się na środku okrągłego stołu oświetlała jedynie skupione twarze i zaciśnięte powieki siedzących wokół ludzi. Unosili oni nad blatem rozczapierzone dłonie stykające się kciukami, a każdy mały palec dotykał małego palca sąsiada. Na stole leżał nieruchomo porcelanowy talerzyk. Starsza dama otworzyła nagle oczy i krzyknęła:

– Duchu, daj nam poznać swoje przyjście!

Świeczka zgasła. Zebranych ogarnęła groza. Nie był to jednak duch. Otworzone gwałtownie drzwi spowodowały ruch powietrza, któremu nie oparł się wątły płomień. Rozległ się trzask. Trzask wyłącznika światła. Bezlitosny blask elektryczności usunął z twarzy siedzących przy stole koncentrację i obnażył zmarszczki i podkrążone oczy. Równie bezlitosne było dla dwóch nieogolonych mężczyzn, którzy stali w drzwiach pokoju. Obok nich dreptała przerażona gosposia.

– Policja kryminalna – ziewnął jeden z przybyłych. – Który z panów jest właścicielem tego mieszkania, profesorem Erichem Hockermannem?

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA DRUGA W NOCY

Pod narożny budynek z szyldem „Sierociniec Schiffkego” przy Zwingerstrasse 4 zajechał czarny adler i wpadł na ubitym śniegu w lekki poślizg, który sprawił, że automobil zaparkował krzywo, prawie w poprzek ulicy. Z adlera wysiadło dwóch mężczyzn, a dwóch zostało w środku. Jeden z nich miał najwyraźniej mało miejsca między szybą a masywnym ramieniem swojego sąsiada. Ci, którzy wysiedli, podeszli do drzwi i mocno załomotali. Z wnętrza nie dochodził żaden dźwięk. Jeden z mężczyzn odszedł kilka kroków, zadarł głowę i obserwował zapalające się światła w oknach. Drugi odwrócił się tyłem do drzwi i trzy razy kopnął w nie piętą. W okratowanej szybce pojawiła się wystraszona twarz starszej kobiety w czepcu. Kopiący przyłożył do szyby legitymację. Podziałała jak klucz.

– Jak panowie mogą – złorzeczyła kobieta, której kompletny strój świadczył o tym, że jeszcze nie spała. – To jest sierociniec. Pobudzą panowie nasze dzieci!

– Czy jest tu Wilhelm Diehlsen? – padło ostre pytanie.

– Tak. Jest – odpowiedziała kobieta. – Pomaga pastorowi Fohdorffowi w strojeniu choinek.

Mężczyźni weszli do środka, nie okazując żadnego zdziwienia.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, KWADRANS PO DRUGIEJ W NOCY

Adler zatrzymał się na pustej o tej porze Ofenerstrasse na wysokości bramy okolonej blaszanym szyldem „Wirth & Co. Transport i spedycja”. W bramie odsunęła się zasuwka, a po chwili żelazne wrota stały otworem. Adler skręcił i wjechał na małe podwórko pokryte kocimi łbami. Po kilkusekundowym postoju znowu ruszył, skręcił w lewo za ceglany wysoki mur i zatrzymał się przed dwupiętrowym budynkiem wyglądającym jak magazyn. Dwóm skutym kajdankami pasażerom adlera budynek ten wydał się więzieniem.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA RANO

W magazynie należącym do firmy Wirth & Co. jedna z hal była rzadko używana. Na ogół stała zimna i pusta, co zresztą nikogo z pracowników firmy specjalnie nie dziwiło. Nawet gdyby zżerała ich ciekawość, do czego szef i jego nieodłączny ochroniarz wykorzystują tę halę, nikt nie ośmieliłby się zadać pytania na ten temat. Pracownicy firmy cenili dobrze płatną robotę, a zasadę niestawiania żadnych pytań wpoiły im długie lata spędzone w kryminale.

56
{"b":"269456","o":1}