Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak, to prawda – krupier przesuwał w stronę Knüfera cztery słupki żetonów. – Nie jest zabobonny jak inni gracze, nie wierzy w magiczne następstwa liczb, w przyciąganie przeciwieństw, nie ubiera miedzianej biżuterii, kiedy Saturn jest w opozycji do Marsa, i nie stawia wtedy va banque na dwanaście, a na voisons du zero na początku miesiąca. On wierzy – by tak rzec – w determinizm przypadków.

– Kto to jest? – Knüfer znów postawił wszystko na czerwone.

– Pan tu po raz pierwszy, prawda? – krupier zakręcił kołem zawiedzionych nadziei. – To znany gracz i słynny…

„Kochana Elisabeth, jestem w Wiesbaden od poniedziałku i towarzyszę Bernardowi von Finkelsteinowi. Jest to jeden z reżyserów UFA, znany na początku lat dwudziestych pod pseudonimem Bodo von Finckl. Po tej krótkiej informacji o moim obecnym pobycie opadły mi ręce. Tyle chciałabym Ci napisać i nie wiem, od czego zacząć. Może od wyjazdu z Wrocławia? Nie, po trzykroć nie! Nawet nie chcę wspominać nazwy tego miasta, gdzie spotkało mnie tyle niegodziwości. Oczywiście nie z Twojej strony, moja kochana; wszystko, co nas łączyło, było tak czyste i dobre!

Napiszę Ci tylko o tym, co robię tutaj, w Wiesbaden, i przy czyim teraz jestem boku. Von Finckla poznałam przed pięciu laty w Berlinie, kiedy starałam się o drugoplanową rolę w filmie „Zmęczona śmierć” Fritza Langa. Zrobiłam wtedy na nim chyba duże wrażenie, ponieważ w dniu, kiedy mnie poznał, zaprosił mnie na kolację i otworzył przede mną najskrytsze zakamarki swej duszy. Okazał się mężczyzną nieśmiałym, który – mimo wielkich pieniędzy i świetnej pozycji w świecie artystycznym – pragnie nade wszystko miłości, tej krystalicznej i pełnej uniesień. Poprosił mnie wówczas o spełnienie swojego pewnego ekscentrycznego, intymnego pragnienia, a kiedy – nieco oburzona, choć, przyznaję, również mocno zaintrygowana – odmówiłam, błagał mnie o wybaczenie i przyrzekał powierzenie mi roli, o którą zabiegałam. Spotkałam się z nim wówczas jeszcze kilka razy i – mimo jego rozpaczliwych i gorączkowych nalegań – pozwoliłam mu jedynie na całowanie moich pantofelków, co czynił z wielką radością, oddając mi w ten sposób cześć i uwielbienie. Von Finckl był prawdziwym dżentelmenem i oczarował mnie kulturą, a nade wszystko miłością do sztuki. Wyszłobym być może za niego za mąż, gdyby w całą sprawę nie wplątał się mój świętej pamięci papa, który akurat wtedy – po długich poszukiwaniach – znalazł mnie w Berlinie, zwymyślał von Finckla od parszywych gudłajów i zabrał mnie z powrotem do Pasawy, gdzie wówczas o moją rękę starał się pewien bawarski właściciel ziemski. Nie zostałam jednak bawarską Hausfrau, lecz w towarzystwie pewnego malarza – och, ta moja miłość do sztuki! – udałam się do Wrocławia, gdzie dość szybko znalazłam się w wytwornym towarzystwie.

Wracam jednak do von Finckla. Kiedy przed kilkoma dniami przyjechałam do Berlina, on czekał już na mnie na dworcu, zaalarmowany moim nocnym telefonem (na szczęście, jak wiesz, nigdy nie wyrzucam notatników z adresami i telefonami) – zadzwoniłam tej samej nocy, kiedy zgwałcił mnie Eberhard. Von Finckl nic się nie zmienił, wciąż smutny, nierozumiany przez innych, pełen kompleksów i dziwacznych, mrocznych potrzeb. Zdawałam sobie sprawę, że – wiążąc się z nim – będę musiała uczynić zadość jego pragnieniom, i zdecydowałam się zrobić to już pierwszego dnia. Nie pytaj nawet, co to było, być może wyszepczę Ci to kiedyś na uszko. Dość, że von Finckl jest gotów oddać za mnie życie. Jak łatwo człowieka uszczęśliwić! Stał się pewny siebie i stwierdził, że – mając mnie przy boku – może podjąć się największego wyzwania. Chce zdobyć majątek, aby samemu sfinansować nowy film ze mną w roli głównej! Bo – po przeanalizowaniu całego zbiegu przypadkowych zbieżności, które doprowadziły mnie do niego i pozwoliły osiągnąć mu najwyższe szczęście – doszedł do wniosku, że istnieje wyższy determinizm przypadków, i przyjechał ze mną tutaj, do Wiesbaden, aby zdobyć pieniądze i udowodnić swoją teorię. I wyobraź sobie – cały czas wygrywa…

– Naprawdę? To ten słynny von Finckl? – Knüfer zgarnął do hebanowej szkatułki górę żetonów, które wygrał, po tym jak krupier oznajmił „dwadzieścia trzy czerwone”. Zapalił pierwsze dzisiaj cygaro. – Jak się nazywacie?

– Richter, proszę szanownego pana…

– Powiedzcie mi, Richter, dlaczego to wszystko mi opowiadacie? Przecież personelowi kasyna nie wolno rozmawiać z gośćmi! Krupierzy mogliby wchodzić z graczami w rozmaite układy…

– Mnie tam wszystko jedno. I tak stracę tę posadę…

– Dlaczego?

– Każdy krupier jest przypisany do jednego i tylko jednego stołu. – Richter z przyzwyczajenia zakręcił ruletką, mimo że Knüfer już nie zdradzał chęci dalszej gry i buchając dymem z cygara, usiłował wepchnąć szkatułkę do kieszeni marynarki. – Mój stół uchodzi za feralny i nikt przy nim nie gra. Jeżeli nikt nie gra, nie dostaję napiwków, a przecież z napiwków żyję, bo nasza pensja jest… Przepraszam, nie chciałem się o nic wobec szanownego pana przymawiać…

– Od dziś twój stół nie jest już feralny. Przecież przy nim sporo wygrałem. – Knüfer odliczył dziesięć żetonów i wsunął je do kieszeni fraka krupiera. – Jeśli chcesz dostać więcej, dużo więcej, melduj mi o wszystkim, co robi ta blondynka ze swym małym fagasem.

Klepnął Richtera po ramieniu i opuścił salę, ścigany spojrzeniami graczy, spośród których blondynka i towarzyszący jej niewysoki mężczyzna sprawiali wrażenie najbardziej zainteresowanych niedawnymi poczynaniami Knüfera.

WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

Knüfer postawił fotografię Sophie koło telefonu i rozejrzał się po pokoju. Gdzie tylko przenosił wzrok – czy to na ścianę obitą bladoniebieską tapetą w różyczki, czy to na upstrzony zwłokami much sufit, czy to na parawan oddzielający żelazne łóżko od umywalki – wszędzie widział jej twarz, która zanikała w odwróconych, czarno-biało-szarych negatywowych barwach.

Knüfer poczuł nieokreślony niepokój i sięgnął po podskakującą na haku słuchawkę telefonu. Przyłożył ją do ucha i usłyszał heski dialekt telefonisty informującego, iż właśnie zostało zrealizowane połączenie z wrocławskim numerem 6381. Za chwilę dotarł do niego spokojny głos abonenta nr 6381, który robił długie przerwy między wyrazami, wydając z siebie dźwięki przypominające pyknięcia fajki.

– Dzień dobry, Herr Kriminaldirektor – Knüfer, przyciskając do ucha tubkę słuchawki, przybliżył głowę do mikrofonu. – Znalazłem ją. Jest w Wiesbaden pod nazwiskiem Isabelle Lebetseyder w towarzystwie niejakiego Bernarda Finkelsteina. Tak, wiem o nim co nieco. Jak się tego dowiedziałem? Mam współpracowników w Berlinie, a telegraf działa szybko. Finkelstein był na początku lat dwudziestych wziętym reżyserem… Naprawdę, zapewniam pana! Zna pan nazwisko Bodo von Finckl? Oczywiście, to ten sam. Po okresie sławy popadł w jakieś tarapaty. Był notowany w berlińskiej policji, w komisji obyczajowej, jako notoryczny hazardzista. Podejrzany o kręcenie filmów pornograficznych. Tu w Wiesbaden gra bardzo ostro i wygrywa góry pieniędzy. Sophie Mock vel Isabelle Lebetseyder jest najwidoczniej jego dobrą muzą.

– Proszę mnie teraz uważnie posłuchać – Knüfer usłyszał trzask zapałki i prawie poczuł aromat tytoniu „Austria”. – Musi pan odizolować tę kobietę.

Głos umilkł. Milczał także Knüfer.

– Nie rozumie pan? – zabulgotała ślina w cybuchu. – Ma pan ją porwać i ukryć na miesiąc, dwa. Do odwołania. Koszty nie grają żadnej roli.

– Bardzo dobrze pana zrozumiałem, dyrektorze Mühlhaus – Knüfer odłożył słuchawkę.

WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA WIECZOREM

Krupier Richter z radością podsunął ogromny stos żetonów pod nieskazitelnie biały gors von Finckla. Reżyser nie okazał żadnego uczucia, wkręcił tureckiego papierosa w długą cygarniczkę z kości słoniowej i podał go swej jasnowłosej towarzyszce. Sophie przyjęła go z zadumą i powoli podniosła powieki. Zielony płomień jej oczu liznął zgromadzonych wokół stołu mężczyzn. Spod rękawów smokingów wysunęło się kilka śnieżnobiałych mankietów, zaszumiały benzynowe zapalniczki w wymanikiurowanych palcach. Sophie otoczyła dłonią w koronkowej rękawiczce pulchne, czerwone palce, w których prawie ginął błyszczący stożek pstrykający niebieskawym ogniem. Właściciel palców był tym dotknięciem tak poruszony, że nie poczuł prawie bólu, jakim palił go rozgrzany metal.

37
{"b":"269456","o":1}