Литмир - Электронная Библиотека
A
A

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Wrocław zapadał się w miękkim puchu śniegu. Na Sandstrasse było bezwietrznie i cicho. Czasami zawarczał jakiś automobil, z rzadka dzwoniły sanie. Nawet zgrzyt ostatnich tramwajów sunących w stronę Neumarkt i Poczty Głównej wytłumiony był przez miękki filtr zadymki. Okna klasztoru Norbertanów błyskały przyjaznym ciepłem. Mock obserwował to wszystko przez okno starego klasztoru Augustianów na Wyspie Piaskowej, gdzie mieściła się Biblioteka Uniwersytecka, i daleko mu było do nastroju radosnego świątecznego oczekiwania, którym zdawało się epatować całe miasto. Nie interesował go most Piaskowy ani Gimnazjum św. Macieja, ani Muzeum Mineralogiczne. Interesowały go rozjarzone choinkami okna ubogich kamienic skupionych na obwodzie Ritterplatz, gdzie spracowany ojciec, czekając na kolację, odkłada na bok fajkę dymiącą tanim tytoniem i podrzuca siedzące mu na kolanach dzieci, które wrzeszczą radośnie, a ich dzikie okrzyki nie denerwują ani ojca, ani przepasanej fartuchem matki, która ustawia na gorących fajerkach garnek z mężowską zupą; codziennie to samo – krupnik z wędzonką, zadowolone i syte beknięcia, pocałunek po kolacji, usta pełne dymu, łajanie dzieci i zaganianie ich do kąpieli w parującej balii, ich zaróżowione od snu buzie, mężowskie ręce pod ciężką pierzyną. Codziennie to samo – wiara, nadzieja i miłość.

Mock podszedł pod drzwi gabinetu Hartnera i położył dłoń na klamce.

„W tych czynszowych domach – myślał – w tych zakopconych kuchniach, pod zapluskwionymi tapetami mieszka jeszcze inna cnota, cnota nieewangeliczna, która nie mogła znaleźć dla siebie miejsca w sterylnie czystym, pięciopokojowym apartamencie przy Rehdigerplatz. Ta cnota nie dała się tam przyciągnąć ani siłą, ani pochlebstwem, ani drogim prezentem, nie chciała tam zostać dłużej, opuściła niedługo po ślubie eteryczną żonę i pewnego siebie męża, którzy nie wyartykułowali swoich potrzeb wobec siebie; ona – bo nie umiała, on – bo nie chciał. Pozostawiła ich samym sobie: ją wyniośle milczącą i jego – wściekle walącego w ściany kwadratowym łbem. Jak się nazywa ta cnota, która wzgardziła mieszkaniem przy Rehdigerplatz?”

Mock otworzył drzwi, wypuścił woźnego taszczącego wiadro z węglem i usłyszał głos Hartnera:

– Tak, panie dyrektorze Stein, chodzi mi o wypisanie pozycji książkowych z katalogu ogólnego, czyli sporządzenie katalogu rzeczowego wedle następującego klucza pojęć: Śląsk – kryminalistyka – Wrocław. Jeśliby te pojęcia krzyżowały się w jakiejś książce, byłoby wspaniale. Jeśli nie, to bardzo pana dyrektora proszę o przysłanie mi spisu książek, do których odnosi się choćby jedno słowo kluczowe. Myślę, że gdybym potem zdecydował się te książki wypożyczyć… Tak? To wspaniale, dziękuję za uprzejmą zgodę…

Mock zamknął drzwi od gabinetu i poszedł do ubikacji. Mijając woźnego, objął go za ramię i wyszeptał:

– Wiesz, jak się nazywa ta cnota, która nie chciała u mnie zamieszkać?

– Nie, nie wiem – odpowiedział właściciel zarośniętego gęstym włosem ucha.

– Wierność – sapnął Mock i wszedł do toalety. Zamknął się w kabinie i zlustrował dokładnie małe okienko, za którym usypiało miasto pełne wiernych żon, uśmiechających się przez sen dzieci i spracowanych ojców, miasto buchających ciepłem pieców, skomlących z radości wiernych psów o mądrych oczach. W tym mieście pewne pięciopokojowe mieszkanie było nieprzystającym curiosum, ponurym dziwolągiem.

„Tam w czterech kątach pokojów czai się zły demon przemocy, zrezygnowany demon ułudy i jeszcze jeden… – myślał Mock, odpinając pasek – jeszcze jeden… – powtarzał, wykonując znane, stare jak świat czynności potępiane przez Kościół – demon śmierci”. Kiedy znalazł właściwe słowo, włożył głowę w pętlę utworzoną z paska i przytwierdzoną do klamki okna, za którym Wrocław stawał się bielszy niż otulający go śnieg.

WIESBADEN, PIĄTEK 13 GRUDNIA, GODZINA PIERWSZA PO POŁUDNIU

Prywatny detektyw Rainer Knüfer wysiadł z dorożki przy parku Zdrojowym i ruszył wśród czarnych, bezlistnych kasztanowców w stronę kasyna. Znad parkowego stawu wtargnął między drzewa zimny podmuch porywistego wiatru i wzbił się do góry słupami śnieżnego pyłu. Knüfer nacisnął kapelusz, postawił kołnierz palta, szybko minął przypudrowane szronem kamienne klomby i wpadł do rozjarzonej światłami świątyni hazardu. Podskoczył do niego pikolak, omiótł go energicznie włosianą szczotką, z radością przyjął kilka drobniaków i podbiegł z paltem i kapeluszem gościa ku garderobie. Knüfer stał w foyer, rozglądał się i podziwiał biało-brązową szachownicę posadzki, witraż nad wejściem, łukowate sklepienie i stojące pod ścianami wielkie rzeźby. Po kontemplacji przepychu skręcił w lewo do wielkiej sali gry. Stanął na progu i mrużył oczy przed bezlitosnym blaskiem kandelabrów, które ujawniały każdą zmarszczkę wokół rozjątrzonych bezsennością i nałogiem oczu hazardzistów, odbijały się w łysinach pokrytych skroplonymi oznakami przegranej, wykrawały fałszywy róż na policzkach podstarzałych arystokratek i lśniły w alabastrowej skórze młodych dam, których obyczaje były równie ciężkie jak różnobarwny puch piór zatkniętych za przepaskami, obejmującymi ich równo przycięte i lśniące fryzurki. Na jednej z młodych dam Knüfer zatrzymał przez kilka sekund wzrok. Nie był pewien, czy znalazł właściwą osobę. Wedle opisu, który dostał od Mocka, Sophie powinna mieć długie włosy. Roześmiana jasna blondynka miała włosy obcięte modnie, krótko i sportowo. Inne elementy opisu się zgadzały. Jej piersi, które mocno napierały na jedwab sukienki i zachwycająco się wznosiły, kiedy gwałtownym i radosnym ruchem wyrzucała ręce ku górze, odpowiadały trafnej charakterystyce Mocka: „wydatny biust o jędrności prawie że widocznej”. Jej głos ciął duszne powietrze sali srebrną koloraturą i mógł śmiało być określony jako „perlisty” (opis Mocka). Z trudem odwrócił wzrok od blondynki i zajrzał do sąsiedniej sali karcianej. Kiedy już się przekonał, że żadna z obecnych dam nie odpowiadała rysopisowi sporządzonemu przez radcę kryminalnego, usiadł przy sąsiednim, niezajętym przez nikogo stole z ruletką, przy którym trwał na posterunku stary pyzaty krupier, i postawiwszy żetony za pięćdziesiąt marek na czerwone, zaczął rozważać problem: dlaczego domniemana Sophie Mock tak hałaśliwie się zachowuje. Kiedy krupier podsuwał w jego stronę podwojony słupek żetonów, Knüfer już znał dwa powody. Po pierwsze, blondynka nie żałowała sobie szampana, po drugie, jej okrzyki radości i wyrzucanie rąk były reakcją na hazardowe poczynania malutkiego mężczyzny o boleściwych, melancholijnych oczach. Knüfer postanowił grać jeden do jednego. Postawił całość znów na czerwone i szybko notował w pamięci charakterystykę zewnętrzną niewysokiego pana, któremu blondynka właśnie położyła głowę na ramieniu, czule obejmując dłońmi miejsce, gdzie inni mężczyźni mają biceps. Gracz niewiele wystawał ponad stół do gry. Nonszalancko podrzucał żetony, a one lądowały łagodnym łukiem na szorstkim zielonym suknie i zawsze znajdowały swe miejsce w jednym z trzydziestu sześciu kwadratowych pól.

– On wcale nie myśli – szepnął do Knüfera pyzaty krupier. – Zdaje się na przypadek. Rzuca na ślepo kilkoma żetonami i na ogół trafia. Jeżeli żeton spadnie na – powiedzmy – „dwadzieścia dwa czerwone”, obstawia albo parzyste, albo czerwone. Nigdy nie gra na en plain, „konia”, ani nawet na sześć numerów…

– A co się dzieje – Knüfer rozdzielił pokaźny słupek na dwie części i obie postawił znów na czerwone – jeśli jakiś żeton spadnie na linię pomiędzy dwoma polami? Na przykład między „osiemnaście czerwone” i „siedemnaście czarne”? Na co wtedy on stawia?

– Zawsze większa część żetonu – krupier zakręcił kołem ruletki – jest na jakimś polu. Nigdy granica między polami nie przecina żetonu idealnie na pół.

– Zatem on nie ma żadnego systemu – Knüfer beznamiętnie obserwował, jak kulka podskakuje i wpada w przegródkę „dwadzieścia dziewięć czerwone”.

36
{"b":"269456","o":1}