Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mam was, panowie, wywoływać do odpowiedzi jak uczniaków? – szef otworzył oczy i szepnął złowieszczo.

– Radca Mock przedstawił swoją hipotezę. Wszyscy się z nią zgadzają? Nikt nie ma żadnych uwag? A może zdopinguję panów, gdy powtórzę uwagi burmistrza i prezydenta policji, którzy na wieść o śmierci rajcy Geissena stracili do nas cierpliwość? Reinert, co pan o tym wszystkim sądzi?

– Niech się pan nie boi, Reinert – powiedział Mock, przełykając z grymasem mleczno-czekoladową gęstą zawiesinę. – Jeżeli ma pan inne zdanie niż ja, niech pan je śmiało przedstawi. Nie będę tupał ze złości.

– Tak. Mam inne zdanie – powiedział dobitnie Reinert. – Co z tego, że wszystkie ofiary wykonywały inny zawód i rażąco różniły się wykształceniem, zainteresowaniami i poglądami politycznymi? Jest coś, co łączy ludzi niezależnie od tego wszystkiego. Są to nałogi: niszczące, jak na przykład hazard, zboczenia, alkohol, narkotyki, i łagodne – na przykład wszelkiego rodzaju hobby. Tym tropem musimy pójść. Zbadać przeszłość ofiar i ustalić, co je łączyło.

Reinert umilkł. Mock nie przejawiał najmniejszej ochoty do polemiki. Wypijał kolejną filiżankę mleka i obserwował szybkie ruchy wiecznego pióra, którym stenograf Lewin utrwalał wypowiedź Reinerta.

– Teraz pana wywołuję do odpowiedzi. – W fajce Mühlhausa zabulgotała ślina, kiedy spojrzał na Kleinfelda. – Po tym, jak wszyscy przedstawią swój punkt widzenia, podejmę decyzję, którym tropem pójdziemy.

– Panowie, przez chwilę spójrzmy na daty morderstw i na miejsca zbrodni – Kleinfeld przecierał binokle. – Ale nie w rozumieniu radcy Mocka. Pierwszego trupa, zamurowanego w warsztacie szewskim, najtrudniej było odkryć. To był prawdziwy przypadek, że ktoś powiedział szewcowi o śmierdzących jajkach zamurowanych w ścianie i ten rozwalił ją kilofem. Szewc mógł albo machnąć na wszystko ręką i dalej pracować w smrodzie, albo znaleźć inny warsztat. I kolejny rzemieślnik wynajmujący tę norę mógłby postąpić tak samo. Skargi składane właścicielowi kamienicy nie musiałyby wcale doprowadzić do odkrycia trupa. Właściciel szukałby czegoś w kanalizacji i na tym sprawa by się kończyła. W końcu jakiś rzemieślnik nie przejąłby się smrodem i pracowałby spokojnie, ciesząc się, że ma warsztat w doskonałym punkcie miasta. Krótko mówiąc, ciało Gelfrerta mogłoby zostać nigdy nieodkryte. A co powiecie, panowie, o Honnefelderze i Geissenie?…

– Tak jest – Reinert aż podskoczył, rozlewając nieco kawy na spodek filiżanki. – Honnefelder został zabity we własnym mieszkaniu. Znalezienie go było zatem pewne, lecz mogło nastąpić dopiero wtedy, gdy smród trupa stałby się dla sąsiadów nie do zniesienia…

– A Geissen? – Kleinfeld zaczął stukać krogulczymi paznokciami o blat biurka.

– Znalezienie Geissena było absolutnie pewne – Mock włączył się do dyskusji. – I to pół godziny po popełnieniu zbrodni, wtedy gdy strażnik wejdzie do numeru, by przypomnieć klientowi o przekroczeniu limitu czasowego…

– Czyli widzimy jakby stopniowanie – Kleinfeld z wyraźnym zadowoleniem przyjął zainteresowanie Mocka. – Pierwszy mord mógłby zostać odkryty po bardzo długim czasie lub nigdy nieodkryty, drugi – z pewnością odkryty, lecz po dłuższym czasie, trzeci – z pewnością odkryty, po półgodzinie. Jak wyjaśnić to regularne skracanie czasu?

– Ma pan jakieś propozycje? – Mühlhaus wystukiwał fajkę w kryształowej popielnicy.

– Mam – powiedział Kleinfeld z wahaniem. – Morderca wystraszył się, że nie znajdziemy pierwszej ofiary, i dlatego zabił drugą…

– To oczywiste – przerwał mu Mock. – Chce nam zwrócić uwagę na daty. Gdybyśmy nie znaleźli ofiary, nie zrozumielibyśmy przesłania mordercy, które tkwi na kartkach kalendarza.

– Myślę, że zabójca chce się do nas zbliżyć – ciągnął Kleinfeld, niezrażony ironicznym uśmiechem Mocka. – Czytałem kiedyś w „Archiv für Kriminologie” relację o seryjnych mordercach w Ameryce. Niektórzy z nich podświadomie chcą być złapani i ukarani za swoje zbrodnie. Dotyczy to zwłaszcza zbrodniarzy, którzy byli bardzo surowo wychowani w poczuciu winy, kary i grzechu. Wygląda na to, że nasz poszukiwany działa tak, jakby chciał, byśmy wpadli na jego trop. Aby to jednak ustalić z całą pewnością, musimy poznać jego psychikę.

– Ale jak poznać psychikę człowieka, którego w ogóle nie znamy? – Meinerer, ku ledwo ukrywanej niechęci Mocka, po raz pierwszy okazał zainteresowanie sprawą.

– Musimy poprosić jakiegoś psychiatrę, który miał do czynienia ze zbrodniarzami, o hipotezę, o próbę ekspertyzy – powiedział powoli Kleinfeld. – Niech nam napisze coś w rodzaju raportu: co może znaczyć wspomniane przeze mnie skracanie czasu, dlaczego morduje w sposób tak wymyślny, co w końcu mogą znaczyć te kartki z kalendarza. We Wrocławiu nie było do tej pory seryjnych morderców. Sprowadźmy kopie akt seryjnych morderców z całych Niemiec, na przykład Grossmanna, Haarmanna – rzeźnika z Hanoweru – i innych. Niech nasz ekspert je przeczyta. Może znajdzie jakieś podobieństwa. To wszystko, Herr Kriminaldirektor, co przyszło mi do głowy.

– Niemało – zauważył z uśmiechem Mühlhaus. – A co powiedzą nam najbliżsi współpracownicy radcy?

„Nic innego, czego nie powiedziałby Mock” – mówiła wyraźnie mina milczącego Ehlersa. Natomiast Meinerer miał coś do dodania.

– Myślę, że trzeba by sprawdzić te daty pod kątem znaczenia liczb. Może mają one znaczenie symboliczne. Należałoby zatrudnić jakiegoś znawcę kabały.

Kleks kapnął na stenogram Lewina. Stary stenograf najpierw westchnął, a potem rozpostarł ręce, wyciągnął je ku niebu i krzyknął:

– No nie, nie wytrzymam, gdy słyszę takie głupoty! On chce – pokazał palcem na Meinerera – zatrudnić kabalistę! Czy pan w ogóle wie, co to jest kabała?!

– Czy ktoś pana prosił o zdanie, Lewin? – zapytał chłodno Meinerer. – Niech się pan skupi na swoich obowiązkach.

– Coś panu powiem – roześmiał się głośno stenograf, który z powodu ostrego języka był ulubieńcem Mühlhausa. – Poddam panu inną myśl. Proszę połączyć miejsca zbrodni na mapie liniami. Wyjdzie panu z pewnością jakiś tajemny znak. Symbol sekty… Co, spróbujemy?… – mówiąc to, podszedł do mapy Wrocławia wiszącej na ścianie.

– Tak, spróbujemy – powiedział poważnie Mock. – Rynek 2 – kamienica „Pod Gryfami”, Burgfeld 4 i Taschenstrasse 23-24. No, co się pan tak patrzy, Lewin… Niech pan wetknie w te miejsca szpilki…

– Czyżby pan radca miał w szkole najgorszą notę z geometrii? – odezwał się zdumiony Lewin. – Tak czy siak wyjdzie trójkąt. Trzy miejsca – trzy wierzchołki.

Mock, nie zwracając uwagi na gderanie stenografa, wstał, podszedł do mapy i wbił trzy szpilki w trzy miejsca zbrodni. Wyszedł trójkąt rozwartokątny. Mock patrzył przez chwilę na kolorowe łepki, następnie zbliżył się do wieszaka, zdjął z niego swoje palto i kapelusz, po czym skierował się ku drzwiom.

– Mock, dokąd pan idzie? – warknął Mühlhaus. – Odprawa się jeszcze nie skończyła.

– Drodzy panowie, te wszystkie budynki znajdują się na obszarze ograniczonym starą fosą – powiedział cicho, wpatrując się w mapę. Sekundę później opuścił gabinet swojego szefa.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, POŁUDNIE

– Panie radco – dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej, Leo Hartner, uśmiechnął się nieznacznie. – No i co z tego, że te budynki znajdują się na obszarze ograniczonym starą fosą?

Mock wstał z osiemnastowiecznego fotela, obitego niedawno zielonym pluszem, i rozpoczął gorączkową przechadzkę po gabinecie Hartnera. Gruby purpurowy dywan wytłumił jego kroki, kiedy podszedł do okna i zapatrzył się w gołe konary drzew na Wzgórzu Holteia.

– Panie dyrektorze – Mock odwrócił się od okna i oparł o parapet – siedziałem niedawno prawie cały dzień w Archiwum Budowlanym, potem w archiwum policyjnym i szukałem śladu jakiejś zbrodni, czegoś, co wydarzyło się w tych budynkach, ponieważ, tak jak panu mówiłem…

– Wiem, mówił pan, liczy się sposób, miejsce i czas – przerwał Hartner nieco zniecierpliwiony. – Nie ofiara…

33
{"b":"269456","o":1}