Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Naprawdę tak długo to trwa? – przerwał Mühlhaus ze zgryźliwym uśmieszkiem.

– Czyli morderca zaczął działać kwadrans na siódmą, kiedy Geissen figlował od kwadransa – Mock pominął uwagę Mühlhausa. – Zrobił swoje w ciągu dziesięciu minut, a potem czekał, aż ofiara się wykrwawi. Pięć minut. Potem wyszedł.

– Którędy?

– Tak jak wszedł – przez okno.

– Zbadałem dokładnie trawnik. Żadnych śladów na śniegu, który jest twardy, ale nieubity. Pod oknem numeru jest mała zaspa. Nietknięta.

– Mógł to być jakiś klient burdelu, który wśliznął się do pokoju dziewczyny. W niedzielę jest tu zwykle wielu klientów i któryś z nich mógł się schować, nie zwracając uwagi strażnika…

– Może i racja, lecz jak wyszedł? Franz Peruschka twierdził, że nie zmrużył oka – Mühlhaus wstał i zapiął płaszcz. – Pana scenariusz, poza tym wejściem i wyjściem przez okno, wygląda wiarygodnie. Ale ja nie mam dziś kaca, a mimo to czegoś również nie rozumiem: dlaczego morderca czekał na wykrwawienie? Przecież po przecięciu tętnicy przywiązany głową w dół człowiek tak czy siak umrze. Dlaczego zatem ten bydlak czekał, aż się Geissen wykrwawi? Z czego pan to wnosi?

– Niech pan uwzględni to – Mock trzymał w szczypcach kartkę z kalendarza. – Jeżeli jest nim ten sam psychopata, który zabił Gelfrerta i Honnefeldera, to musi postępować podobnie. Tamtym dwóm kartkę przyczepił po śmierci. To nie ulega wątpliwości. Teraz też musiał czekać, aż ofiara umrze. Potem wyszedł, ukrył się na korytarzu, na przykład za kotarą, i poczekał, aż Franz przypomni klientowi, że jego czas mija. O obowiązkach strażnika wie każdy bywalec burdelu…

– Doprawdy? – Mühlhaus ugniatał w cybuchu tytoń.

– Tak, panie dyrektorze, morderca musiał bywać w burdelach. Poczekał zatem na przyjście strażnika, na jego wtargnięcie do pokoju, a potem wymknął się cicho z budynku.

– Zaczyna pan sensownie myśleć, Mock – Mühlhaus spojrzał na Lasariusa. – Doktorze, jak długo trwa kac?

– Po portwajnie dość długo – powiedział Mock w zamyśleniu.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Mock wtopił się w tłum kłębiący się pomiędzy straganami na Neumarkt. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze godzinę do odjazdu pociągu do Berlina. Chciał ją spędzić w towarzystwie butelki dereniówki, która przyjemnie obciążała prawą kieszeń płaszcza.

Wokół słyszał okrzyki samozadowolenia i zajadłe targi. Oparł się o murek stojącej na środku placu fontanny i – podobnie jak wznoszący się ponad nią Neptun – z ironią obserwował handlarzy. Gruby i czerwony od mrozu leśnik w czapce ozdobionej emblematami milickich lasów von Maltzanów zachwalał w śląskiej niemczyźnie sprzedawane przez siebie adwentowe wieńce i zbierał zamówienia na choinki. W sąsiedniej budzie potężna Ślązaczka, której wydatny zad owijały niezliczone pasiaste zapaski, kłóciła się po polsku ze swoim niewysokim i drobnym mężem, uśmiechającym się przymilnie do jakiejś służącej i wciskającym jej do rąk wiklinowy kosz z dorodną gęsią. Obok wąsaty piekarz szerokimi ruchami wskazywał na spiralne piramidy wypieków ośnieżone lukrem i przyczernione makiem.

Mock pogłaskał dereniówkę, przystanął koło śląskiej budy i z przyjemnością wsłuchiwał się w szelest polskiej mowy. Sophie potrafiła świetnie naśladować Polaków. Nie robiła tego jednak chętnie, twierdząc, że bolą ją usta od ciągłego napinania. Polak, nie zwracając uwagi na żonine łajania, oferował gęś kolejnej klientce. Ta kupiła po krótkim wahaniu i zażądała, by sprzedawca oporządził ptaka. Położył głowę ptaka na pieniek i spod powały zdjął wojskowy bagnet podoficerski z wygrawerowanym napisem „Zur Erinnerung an meine Dienstzeit [15] ”.

„Z wojny francusko-pruskiej. Pewnie jego dziadka” – pomyślał Mock. Gęś traci bezcenny kapitel swojego ciała. Bagnet odciął głowę ptaka, bagnet uwolnił krwawy wodospad z szyi von Geissena, bagnet odwalił kształtną czaszkę publicznej dziewczyny na jej kruche łopatki, bagnet rozciął siatkówkę jej oczu, bagnet wiercił się w śliskiej wydzielinie oczodołów. W jednej chwili Mock uświadomił sobie, że nie zna nawet nazwiska dziewczyny. Nie zapytał o nie Mühlhausa.

Radca zapalił papierosa. Przystanął między straganami i nagle przestał słyszeć targowanie się i reklamowe slogany – toporne jak uderzenia cepem. Zamordowana dziewczyna, zaszlachtowana jak rzeźne zwierzę, była dla niego rzeczywiście bezimiennym ciałem, jednym z wielu plugawych rezerwuarów, w których biedni i możni tego miasta łagodzili swe frustracje i zostawiali ślepe zasiewy, z których nigdy nic się nie urodzi. Mock, choć znał wiele prostytutek, nie wierzył w istnienie „kurew o złotym sercu” – po prostu nigdy takich nie spotkał. Wiele razy gładził je po smukłych plecach wstrząsanych szlochem, targanych serdecznym bólem, lecz równie często widział, jak pod alabastrem skóry napinały się mięśnie podczas akrobatycznych ćwiczeń z klientem, wiele razy przytulony do ich piersi słuchał szybkich i bolesnych uderzeń kołatki, lecz o wiele częściej te same piersi podskakiwały drwiąco przed jego twarzą, a zaciśnięte wargi i oczy łatwo imitowały ekstatyczne uniesienia.

Zamordowanych prostytutek widział dotąd niezbyt wiele, lecz wszystkie one posiadały nazwiska, dzięki czemu mógł akta ich spraw starannie umieścić w swoim rejestrze w odpowiedniej przegródce, o której doktor Lasarius powiadał, że „zawiera nienaturalne, bo nieweneryczne zgony kapłanek Wenery”.

„Ta zamordowana dziewczyna była niegodna nawet znaleźć się w towarzystwie jej podobnych, nawet po śmierci wylądowała poza nawiasem swojej brudnej kasty, a to tylko z tego powodu, że nie zainteresowałem się, jak się nazywa – pomyślał Mock. – To tylko dlatego, że uganiam się za inną kurwą, która ma nazwisko, a jakże – moje nazwisko. I tylko dlatego tamtą rozprutą dziewczynę odarłem z najpodlejszego zaszczytu przebywania w jednej kartotece z całym plugastwem tego miasta”.

Mock poczuł w ustach gorzki smak wyrzutów sumienia i zawrócił. Nie poszedł na dworzec, skąd za pół godziny odjeżdżał pociąg do Berlina – pozwolił Rainerowi Knüferowi samemu szukać wiarołomnej Sophie w mieście Marleny Dietrich. Niedaleko straganu, gdzie w zimowym, ostrym słońcu migał bagnet sprzedawcy śląskich gęsi, wyrzucił do śmieci bilet na pociąg do miasta nad Szprewą, gdzie zamiast „g” wymawiają „j”, i pozostał w mieście nad Odrą, gdzie na „łóżko” mówią „Poocht”. Zawrócił w Messerstrasse, rzucił do połowy opróżnioną flaszkę dereniówki jakiemuś żebrakowi, który siedział pod kamienicą „Pod Trzema Różami”, i powlókł się w stronę Prezydium Policji – ponury i milczący radca kryminalny, który nade wszystko cenił porządek w aktach.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA RANO

W gabinecie Mühlhausa byli wszyscy policjanci z komisji zabójstw oprócz Smolorza. Grupę uzupełniali Reinert i Kleinfeld, detektywi do specjalnych poruczeń, podlegający bezpośrednio Mühlhausowi. Z filiżanek dymiły kawa i mleko. W ostrym słońcu kręciły się leniwie słupy tytoniowego dymu.

– Jakieś pomysły? – zapytał Mühlhaus.

Milczeli. W głowach im huczało od wywodów Mocka. Sposób, miejsce i czas. Tylko to jest ważne. Ofiara jest nieistotna, przypadkowa. Tak brzmiała teza Mocka, której nie akceptował nikt oprócz jej twórcy. Ten – zmęczony dwoma kwadransami nadaremnego przekonywania, myślami o Sophie, wspomnieniem krwawej rany bezimiennej prostytutki, kilkoma solidnymi łykami dereniówki – patrzył na Reinerta, Kleinfelda, Ehlersa i Meinerera i dostrzegał w ich oczach rezygnację i znudzenie. To ostatnie uczucie trzej policjanci dzielili ze starym Żydem, stenografem Hermannem Lewinem, który splótł ręce na brzuchu, a jego kciuki błyskawicznie kręciły się wokół siebie. Mock nalał sobie jeszcze jedną filiżankę gorącego mleka i sięgnął po tackę z cukierkami czekoladowymi, która stała na koronkowej serwetce. Mühlhausowi zamknęły się czerwone, napuchnięte powieki. Jedynie strugi dymu wzbijające się ku sufitowi z zakratowanego cybucha jego fajki świadczyły o gorączkowej pracy mózgu.

вернуться

[15] Na pamiątkę mojej służby wojskowej.

32
{"b":"269456","o":1}