WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Karl Urbanek pracował już cztery lata jako szatniarz w varietes „Wappenhof” i codziennie po rozpoczęciu dyżuru wznosił do Boga modły dziękczynne za swą dobrą posadę. Od godziny starał się wysłać ku niebiosom codzienną porcję zaklęć i mrukliwych inkantacji, lecz dzisiaj nie udało mu się jeszcze wykonać modlitewnej normy. Tym razem przeszkodził mu pikolak Jager. Kiedy dochodził do piątego Ojcze nasz, do westybulu wpadł ów chłopiec i pośliznął się na wypolerowanej marmurowej posadzce, wykonując coś w rodzaju tanecznego pas. Urbanek z irytacją przerwał modlitwę i otworzył usta, aby wrzasnąć na pikolaka, który – jak sądził portier – z posadzki robił sobie ślizgawkę, zamiast z powagą wykonywać zawodowe obowiązki. Niespełniony pokutnik Urbanek nie dał się jednak ponieść irytacji, ponieważ po kilku sekundach namysłu stało się dla niego jasne, że Jager ślizgał się po posadzce zgoła nie z chęci zabawy. Naderwany kołnierz jego uniformu ozdobionego symbolami varietes „Wappenhof” oraz brak czapki świadczyły dobitnie, że Jager swoje stanowisko pracy na trotuarze przed wejściem do lokalu opuścił w sposób dość gwałtowny. Sprawił to – tu Urbanek nie miał najmniejszych wątpliwości – potężnie zbudowany facet, który właśnie cisnął na podłogę czapkę Jagera i z galanterią przepuszczał w obrotowych drzwiach krępego bruneta otrząsającego ze śniegu kapelusz oraz niewysokiego, drobnego człowieczka o wąskiej, lisiej twarzy.
– Próbowałem wytłumaczyć tym panom, że już nie ma miejsc na dzisiejszy występ… – piszczał pikolak, podnosząc swoją czapkę.
– Nie ma miejsca dla mnie? – zapytał brunet i spojrzał uważnie na szatniarza. – Powiedz, Urbanek, czy to prawda, że w tym tingel-tanglu nie ma miejsc dla mnie i dla moich przyjaciół?
Portier przyglądał się przez chwilę nowo przybyłym i po kilku sekundach w jego oczach pojawił się błysk przypomnienia.
– Ależ skądże znowu! – zakrzyknął szatniarz i surowo spojrzał na Jagera. – Pan radca Mock i jego przyjaciele są zawsze naszymi najmilszymi gośćmi. Proszę wybaczyć temu gamoniowi… Pracuje od niedawna i wcale nie szanuje swojej posady… Natychmiast moja służbowa loża dla pana radcy… Och, jak dawno pana radcy u nas nie było, chyba ze dwa lata…
Urbanek zaczął podrygiwać wokół Mocka i jego przyjaciół, usiłując odebrać od nich palta, lecz żaden z trzech mężczyzn najwyraźniej nie zamierzał się rozbierać.
– Masz rację, Urbanek – Mock oparł się przyjaźnie na ramieniu szatniarza i owionął go silnym zapachem alkoholu. – Trzy lata tutaj nie byłem… Ale loża nam niepotrzebna. Chciałem cię tylko o coś zapytać…
– Słucham pana radcę – Urbanek wszedł z powrotem za ladę portierni i dał znak Jagerowi, by zajął swoje stałe miejsce na trotuarze.
– Widziałeś tutaj dzisiaj wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza? – zapytał Mock.
– Nie wiem, kto to jest.
– To ciekawe, że nie wiesz, kto to jest – Mock z zainteresowaniem przyglądał się ciężkiej kotarze oddzielającej westybul od wejścia na widownię. – Rozumiem, że twój szef nie pozwala ci udzielać informacji o gościach, ale ja znam twojego szefa i jestem przekonany, że pochwali cię za pomoc, której mi udzielisz.
Kotara poruszyła się kilkakrotnie. Dochodziły zza niej przytłumione skoczne dźwięki. Mock podszedł do kotary i odsłonił ją gwałtownie. Wytłumiane przez gruby materiał słowa piosenki nagle stały się całkiem wyraźne i wszyscy poznali słynny szlagier o dwóch nierozłącznych przyjaciółkach, śpiewany w berlińskich teatrzykach przez Marlenę Dietrich i Claire Waldoff. Za kotarą stała dziewczyna sprzedająca papierosy. Na widok Mocka schowała coś szybko do białego fartuszka i zmieszana podeszła do lady szatniarza. Ubrana była jak pokojówka z hotelu, którego właściciel oszczędza na ubraniach dla swojego żeńskiego personelu. Podczas gdy Mock, porażony prowokującą krótkością jej sukienki, zastanawiał się, co by było, gdyby dziewczyna nagle musiała się schylić bez zginania nóg w kolanach, Urbanek wydawał jej nową porcję papierosów. Zimny powiew padający od obrotowych drzwi musiał jej najwyraźniej nie służyć, bo pociągała co chwilę zaczerwienionym nosem.
– Jak się z nią dzielisz? – zapytał portiera, gdy dziewczyna z powrotem znalazła się w gęstym od dymu powietrzu widowni. – Pół na pół?
– Nie rozumiem, o czym pan radca raczy mówić – Urbanek zrobił niewinną minę.
– Sądzisz, że nie domyślam się, co schowała w fartuszku? – Mock uśmiechnął się krzywo. – Myślisz, że nie wiem, że sprzedajesz na lewo własne fajki, a potem odpalasz dziewczynie jej dolę? Jak dużą? Wystarcza jej na kakao?
Zapadła cisza. „Bóg najwyraźniej mi dzisiaj nie sprzyja – pomyślał Urbanek. – Jest na mnie obrażony. To dlatego, że nie zdążyłem Mu dziś podziękować za moją posadę”. Przypomniał sobie miejsce swojej poprzedniej pracy – zagracony kantor w drukarni Böhm & Taussig, kolegów buchalterów w wygryzionych przez mole fartuchach, którzy bez zrozumienia czytali Kapitał Marksa. Potem powtarzali gniewne slogany w zadymionych salkach, wypełnionych rozwścieczonymi bezrobotnymi, których suchotnicze dzieci za całą rozrywkę miały trzepak na podwórku, alkoholikom z nieleczonym syfilisem, kieszonkowcom, którzy za ukradzione moniaki kupowali przychylność gruźliczych księżniczek nocy, których higiena ograniczała się do mosiężnej miski i poobijanego nocnika. Cały ten tłum chłonący jak gąbka ciemne tautologie demagogów infiltrowany był przez policyjnych agentów, którzy wypatrywali czujnie słabości swych potencjalnych współpracowników. Właśnie na takim zebraniu jeden z nich zwrócił uwagę na Karla Urbanka. Urbanek – przekonany na równi pieniędzmi, obietnicami i argumentami religijnymi – szybko zaczął wzbogacać swój ścisły umysł księgowego problemami bazy, nadbudowy, środków produkcji i pracy w procesie uczłowieczania małpy. Po kilkumiesięcznych intensywnych studiach Karl znalazł się w opuszczonym magazynie stoczni rzecznej na An der Viehweide, stanął na skrzynce po piwie, a jego mocny głos bluznął tak wielką nienawiścią do kapitalistów i burżujów, że towarzysze słuchali go w ekstazie, a agenci policyjni zaczęli się zastanawiać, czy jego działalność nie przyniesie skutków przeciwnych do zamierzonych. Po kilku tygodniach agent, który zwerbował Urbanka, gratulował sobie trafnej decyzji. Nowa gwiazda komunistycznego firmamentu zaskarbiła sobie taką przychylność towarzyszy, że ci po partyjnych mityngach odkrywali przed nim na tyłach spelun swe tajne zamiary. W 1925 roku Urbanek udaremnił zamach na dowódcę miejskiej komendantury Stahlhelmu, kapitana Butha, wydając jego uczestników, i doprowadził do fali aresztowań członków wrocławskiego oddziału KPD, którym udowodniono przynależność do organizacji terrorystycznej. W ręce policji wpadły wówczas zapalniki, lonty, ręczne granaty oraz materiały wybuchowe o tajemniczych nazwach ammonit 5, romperit C i chloratit 3. W podzięce Karl otrzymał przez policyjną protekcję posadę portiera w varietes „Wappenhof” i zapomniał bardzo szybko o kantorze cuchnącym płynem szczurobójczym. Teraz pod wpływem słów Mocka poczuł znów ten zapach. Zastanawiał się przez chwilę, czy poszedłby na współpracę z radcą kryminalnym, gdyby ten nie odkrył małej tajemnicy, jaka łączyła go z dziewczyną od papierosów. Spojrzał na uparte i nieco rozbawione oblicze Mocka i udzielił sobie w myślach odpowiedzi twierdzącej.
– Jak wygląda ten pan? – zapytał.
– Średniego wzrostu, rudy, krępy – Mock skupił się, usiłując odszukać w pamięci jakąś cechę charakterystyczną Smolorza. – W starym, powyginanym kapeluszu. Był pijany lub przynajmniej podpity.
– Tak, widziałem dziś takiego pana, koło szóstej – Urbanek przeżywał po raz drugi dzisiaj platońską anamnezę. – Był u Mitzi.
– W którym pokoju urzęduje ta Mitzi? – Mock wyciągnął z kieszeni pogniecionego papierosa i starał się nadać mu właściwy kształt
– Teraz jest z klientem – portier zawahał się i dodał świetnie opanowanym przymilnym tonem, okraszając wypowiedź rozdzierającym uśmiechem dużych, nierównych zębów: – Drodzy panowie, zobaczcie nasz rewelacyjny program artystyczny. Za chwilę będzie występować wrocławska Josephine Baker. Z nagim biustem. Jest na co popatrzeć. Gdy Mitzi będzie wolna, przyślę po panów pikolaka. Proszę zająć moją lożę służbową. Kelner panów zaprowadzi… A może zechcą panowie zamówić sznapsa na mój koszt? I bardzo pana proszę, panie radco – niech pan nikomu nie mówi o tych papierosach. Chcemy sobie trochę dorobić… Dziewczyna zbiera pieniądze na lepszą przyszłość… Jest godna lepszej przyszłości… Naprawdę…