Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Radca kryminalny chwycił się za głowę. Czy groźby Sophie były całkiem bezpodstawne? Czy rzeczywiście napisała pamiętnik o „zażywaniu przez siebie cielesnych rozkoszy”? Byłaby to lektura w sam raz dla burdelantów, a zatem opisane sytuacje musiałyby trafiać w ich potrzeby. Czy owe pornograficzne przeżycia były rzeczywistością, czy wymysłem arystokratki poniewieranej przez męża plebejusza, artystki ciemiężonej przez brutalnego filistra, gotowej do macierzyństwa kobiety bezskutecznie zniewalanej przez bezpłodnego samca? Na to pytanie tylko jeden człowiek znał odpowiedź, człowiek, którego zadaniem w mijającym tygodniu była rejestracja każdego kroku Sophie Mock.

WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA ÓSMA RANO

Mock wyszedł z Dworca Głównego tylnym wyjściem. Minął dyrekcję kolei żelaznej po prawej i oszronione drzewa Teichackerpark po lewej i przeciął Gustav-Freitag-Strasse. Zatrzymał się na skwerze naprzeciw Gimnazjum św. Elżbiety. Kupił papierosy w stojącym tam kiosku i usiadł na oszklonej mrozem ławce. Musiał odetchnąć, musiał powiązać przyczyny ze skutkami.

Nigdy mnie nie znajdziesz. Wreszcie jestem wolna. Wolna od ciebie i od tej cuchnącej śląskiej prowincji. Wyjeżdżam na zawsze.

Jego podejrzenia się potwierdziły. Schodzący z nocnej zmiany kasjer spojrzał na zdjęcie Sophie i rozpoznał ją jako kobietę, która około północy kupowała bilet na nocny pociąg do Berlina.

Mock skupiał na sobie spojrzenia spieszących się do szkoły gimnazjalistów, patrzyła na niego zalotnie sprzedawczyni z kiosku z gazetami i wyrobami tytoniowymi, ze słupa ogłoszeniowego przeszywał go wzrokiem ponury starzec, pod którego wizerunkiem widniał napis: „Ojciec duchowy książę Aleksiej von Orloff udowadnia rychłe nadejście Antychrysta. Jego zapowiedzi to odnawianie się zbrodni i kataklizmów”.

„Ma rację ten ojciec duchowy – pomyślał Mock. – Odnawiają się zbrodnie i kataklizmy. Mnie znów porzuciła kobieta, a Smolorz znów zaczął pić”.

Myśl o wachmistrzu kryminalnym przypomniała mu cel jego wyprawy do niezbyt lubianej przez niego dzielnicy za Dworcem Głównym. Poszedł prosto Malteserstrasse, mijając Gimnazjum św. Elżbiety oraz czerwonoceglastą szkołę ludową, i skręcił w prawo – w Lehmgrubenstrasse. Przeciął ją na ukos, uciekając przed tramwajem linii „6”, i wszedł do bramy kamienicy nr 25 stojącej naprzeciwko kościoła św. Henryka. Na czwartym piętrze w oficynie mieszkała Franziska Mirga, młoda Cyganka z Czech, której pięcioletni syn nosił piękne śląskie nazwisko Helmut Smolorz.

Na czwartym piętrze, naprzeciwko drzwi Franziski, w otwartym na oścież klozecie siedziała tęga starucha. Najwyraźniej intymność nie była tym, czego najbardziej by pragnęła. Jej spódnice układały się w fale u stóp muszli klozetowej, ręce opierały się o futrynę, a oczy uważnie lustrowały zasapanego Mocka. Ten, zanim zapukał do drzwi Franziski, przypomniał sobie utartą opinię o prawdomówności Cyganów i postanowił uczynić ze staruszki swoją informatorkę.

– Powiedzcie mi, babciu – krzyknął, zatykając nos – odwiedzał ktoś wczoraj wieczorem pannę Mirga?

– A jużci, odwiedzali ją, odwiedzali – staruszce błysnęły oczy. – Sami wojskowi i jeden cywil.

– A generał wśród nich był?

– A jużci, że był. Wszyscy byli. Sami wojskowi i jeden cywil.

Mock nolens volens musiał jednak polegać na kwestionowanej przez wielu prawdomówności Cyganów. Zapukał do drzwi tak mocno, że aż poruszył się wiszący na nich adwentowy wieniec. W szparze nad broniącym dostępu łańcuchem ukazała się twarz młodej kobiety. Na widok legitymacji policyjnej Franziska zasępiła się i zdjęła łańcuch. Mock znalazł się w kuchni. Na piecu stał garnek z mlekiem i czajnik. Para osiadała na suszących się dziecinnych ubrankach, na małym stosie porządnie poukładanego drewna na rozpałkę, na kuble wypełnionym węglem i na ścianach pokrytych zieloną farbą olejną. Zdjął kapelusz i rozpiął płaszcz.

– Tu będziemy rozmawiać? – zapytał z irytacją.

Franziska otworzyła drzwi do pokoju przedzielonego kotarą przedstawiającą zachód słońca nad morzem i statki bujające się na falach. Pomieszczenie wydzielone przez kotarę było prawie całkowicie zajęte przez kredens, trzydrzwiową szafę, stół i krzesła. Jedno z nich zajmował mały chłopiec i zajadał z apetytem kaszę mannę. Gdyby Kurt Smolorz chciał się wyprzeć swojego syna, musiałby zamienić się z kimś na głowę.

Malec patrzył na Mocka z przerażeniem. Policjant usiadł i pogłaskał go po rudawych, sztywnych włosach. Wiedział, że znalazł informatora. Słysząc, jak jego matka dźwięczy fajerkami, zapytał cicho:

– Powiedz mi, Helmutku, czy tatuś był tu wczoraj?

Franziska była czujna. Zestawiła z ognia mleko, weszła do pokoju i spojrzała na Mocka z nienawiścią. Chłopiec miał najwidoczniej dość jedzenia. Nic nie odpowiedział, zeskoczył z krzesła i wybiegł za kotarę. Mock usłyszał charakterystyczny szmer ciała upadającego na pierzynę. Uśmiechnął się, przypominając sobie skoki małego Eberharda z pieca na stos pierzyn przykrywających łóżko rodziców w małym domu w Wałbrzychu.

Nagle uśmiech zamarł mu na wargach. Mały Helmut wybuchnął płaczem. Krzyk wzmagał się i wibrował. Franziska weszła za kotarę i powiedziała coś po czesku do syna. Chłopiec płakał dalej, ale już nie krzyczał. Matka powtórzyła kilkakrotnie swoje słowa.

Mock przed rokiem przebywał dwa tygodnie w Pradze, gdzie prowadził szkolenie dla policjantów z Wydziału Kryminalnego tamtejszego Prezydium Policji. Wszyscy policjanci mówili biegle po niemiecku z austriackim akcentem. Mock nie poznał zatem prawie żadnego czeskiego czasownika, oprócz jednego, który prascy policjanci często wypowiadali z różnymi końcówkami. Było to słowo „zabit” (zabić). Teraz właśnie ono w jednej ze swoich form – poprzedzone przeczeniem „ne” – dźwięczało zza kotary, a towarzyszyło mu słowo międzynarodowe, spieszczenie, „papa”. Mock wysilił swój filologiczny umysł. „Tatuś” mógł być albo podmiotem do „zabić”, albo dopełnieniem. W pierwszym wypadku, zdanie Franziski należałoby rozumieć jako „tatuś nie zabija”, „tatuś nie zabił” lub „tatuś nie zabije”. W drugim – „nie zabija tatusia”, „nie zabił tatusia” lub „nie zabije tatusia”. Mock wyeliminował pierwszą możliwość, ponieważ trudno było sobie wyobrazić, by matka uspokajała dziecko takim osobliwym stwierdzeniem, że „tatuś nie zabije”, i przyjął możliwość drugą. Franziska Mirga mogła uspokajać syna jedynie zapewnieniem: „Nie zabije tatusia”.

Dziecko przestało płakać, a kobieta wyszła zza kotary i patrzyła na Mocka wyzywająco.

– Czy był tu wczoraj Kurt Smolorz? – ponowił pytanie.

– Nie. Od dawna go nie było. Pewnie u żony.

– Kłamiesz. Kiedyś, gdy się upijał, zawsze przychodził do ciebie. Wczoraj też był pijany. Mów, czy tu był i gdzie jest teraz.

Franziska milczała. Mockowi zrobiło się gorąco. Przed siedmioma laty, jako funkcjonariusz Wydziału Obyczajowego, przesłuchiwał pewną prostytutkę, która nie chciała podać miejsca pobytu swojego alfonsa podejrzanego o handel żywym towarem. Zniecierpliwiony ówczesny szef Mocka wystawił za okno jej roczne dziecko. Miłość matczyna zwyciężyła nad miłością do sutenera.

Czuł w potylicy stukanie małego młotka. Wyjął notes, szybko w nim napisał: „Masz mówić, gdzie jest, bo inaczej powiem małemu, że zabiję tatusia”, i podsunął go kobiecie. Po wściekłości na twarzy Franziski poznał, że dobrze rozszyfrował czeskie zdanie, którym uspokajała dziecko.

– Nic panu nie powiem – teraz była wystraszona.

Z kuchni buchała para z czajnika. Mock wstał i ruszył w stronę kotary. Zatrzymał się przed nią, wyjął z kieszeni kraciastą chustę i otarł nią spocony kark. Nie patrząc na Franziskę, skręcił do kuchni i wyszedł z mieszkania.

Siedząca na klozecie staruszka kiwnęła na niego palcem. Kiedy się zbliżył, wyszeptała:

– Wszyscy byli. Sami wojskowi, nawet jeden generał.

Mock chciał powiedzieć staruszce coś niemiłego. Musiał jednak oszczędzać nerwy. Dzisiejszy dzień będzie wypełniony wędrówką po knajpach i melinach w poszukiwaniu nowo narodzonego alkoholika.

24
{"b":"269456","o":1}