Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Nie ma to jak zaufany subiekt” – pomyślał, zostawiając majaczącego Sommego pod opieką służącego.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Mock wszedł do mieszkania i rozejrzał się po przedpokoju. Był zdziwiony panującą w nim ciszą i pustką. Oprócz psa nikt go nie witał, nikt się nie cieszył z jego powrotu, nikt na niego nie czekał. Jak zwykle, gdy służba miała wolny wieczór. Marta wyjechała do krewnych koło Opola, a Adalbert – cierpiąc na to samo, co jubiler Somme – leżał w służbówce. Mock zdjął płaszcz i kapelusz i nacisnął klamkę drzwi od sypialni. Sophie spała otulona kołdrą. Głowę osłaniała ramionami, jakby chcąc się uchronić przed uderzeniem. Oba kciuki owinięte były pozostałymi palcami. Mock czytał gdzieś, że to nieświadome ułożenie ciała śpiącego człowieka oznacza jego niepewność i bezradność. Rozczulenie, jakie poczuł, uwolniło wspomnienie: oto Sophie i Eberhard na dworcu. On wyjeżdża do Berlina po medal za rozwiązanie pewnej trudnej sprawy, ona żegna go czule. Pocałunek i prośba: „Jeśli wrócisz w nocy, obudź mnie. Wiesz jak”.

Mock słyszał i teraz ten cichy, rozwiązły śmiech Sophie. Słyszał go podczas kąpieli, kiedy zamykał drzwi od sypialni i przekręcał klucz od wewnątrz. Brzmiał on w jego uszach, kiedy kładł się obok żony i zaczynał ją budzić w sposób, który bardzo lubiła. Sophie westchnęła i delikatnie odsunęła się od męża. Ale on był uparty i ponowił swe starania. Sophie rozbudziła się całkowicie i spojrzała w zamglone oczy Mocka.

– Dziś jest ten dzień – szepnął. – Dzień poczęcia naszego dziecka.

– Wierzysz w te brednie? – zapytała sennie.

– Dziś jest ten dzień – powtórzył. – Przepraszam za wczorajsze. Musiałem pomóc Erwinowi.

– Nic mnie to nie obchodzi – Sophie odsunęła od siebie zaborcze ręce męża i się nadąsała. – Ani Erwin, ani ta astrologiczna prognoza. Źle się czuję. Pozwól mi spokojnie zasnąć.

– Kochanie, jutro ci dam naszyjnik z rubinami – oddech Mocka parzył ją w szyję. Wstała i usiadła na kanapce pod oknem, podwijając pod siebie jedwabną koszulę nocną. Spojrzała na łóżko i przypomniała sobie drapiącego brodą starca.

– Masz mnie za kurtyzanę – Sophie patrzyła uważnie nieco wyżej, ponad głowę Eberharda – której miłość można kupić za naszyjnik?

– Wiesz, że bardzo lubię – uśmiechnął się zmysłowo – kiedy udajesz sprzedajną dziewczynę.

– Mówisz ciągle o sobie. Tylko „ja” i „ja” – ton głosu Sophie był lubieżnie zaczepny. – Co „ja lubię”, co „mnie interesuje” i tak dalej. Nie zapytasz mnie nigdy, co ja lubię, co ja chciałabym robić. Cały świat musi tobie służyć.

– A co najbardziej lubisz? – Mock poszedł śladem jej zachęcającego uśmiechu.

Sophie usiadła obok męża i pogłaskała dłonią jego silny kark.

– Udawać sprzedajną dziwkę – odpowiedziała.

Mock stał się czujny. Jeszcze teraz słyszał jej wulgarne „chcesz się pierdolić?”, czuł dotyk jej delikatnych stóp, którymi w niedzielny wieczór zepchnęła go z łóżka na podłogę.

– No to udawaj ją – wydał suche polecenie.

Ubrana na biało mała dziewczynka patrzyła przerażona na bijącego rudą nierządnicę barona von Hagenstahla. „Mam dalej sypać kwiaty?” – zapytała. Sophie poczuła ogromne zmęczenie. Lekko chwiejnym krokiem podeszła do łóżka.

– Nie mogę udawać sprzedajnej dziewczyny – westchnęła, wchodząc pod kołdrę – bo ty nie masz mi czym zapłacić. Nie masz naszyjnika.

– Jutro będę miał – Mock przylgnął do pleców żony. – Mogę ci zapłacić tyle, ile biorą eleganckie prostytutki. Pieniędzmi.

– Ja jestem ekskluzywną kurtyzaną – Sophie przytrzymała go za nadgarstki i odsunęła się do ściany. – Od klientów biorę tylko drogie prezenty.

– Dobrze – sapał Mock. – Ty będziesz udawała, że jesteś dziwką, a ja, że ci płacę naszyjnikiem.

Sophie podniosła się na łokciu i odgarnęła z twarzy włosy.

– Przestań już! – krzyknęła. – Zostaw mnie! Dość mam tej gry! Jestem zmęczona i chcę spać. Równie dobrze możesz teraz sam się zadowolić i udawać, że się ze mną kochasz! Po prostu udawaj.

Mock sapnął znacznie głośniej i przycisnął ją do łóżka całym swoim ciężarem. Mięśnie twarzy Sophie lekko zwiotczały, a jej policzki przesunęły się nieznacznie ku zaróżowionym muszlom uszu. Z zaciśniętymi oczami wyglądała jak mała dziewczynka, która udaje, że śpi, lecz za chwilę wybuchnie śmiechem, by pokazać pochylonemu nad nią ojcu, jak świetny zrobiła mu dowcip. Sophie nie była dzieckiem, Mock – ojcem, a to, co się między nimi działo, nie przypominało niewinnej zabawy. Sophie myślała o małej dziewczynce w bieli, o jej nabrzmiałych od płaczu oczach, o jej piąstkach zaciśniętych kurczowo na płatkach róż i przerażeniu na widok oszalałych od rui samic. Mock myślał o kosmogramach, o gwiazdach i małym, nienarodzonym jeszcze Herbercie Mocku jadącym w niedzielę na kucyku po parku Południowym.

– Dziś jest dzień poczęcia – szeptał. – Wiesz, że na prostytutkach popełnia się wiele gwałtów.

– Ty skurwysynu! Ty chamie! – wrzasnęła. – Ty prostaku! Nie rób tego, pożałujesz!

Mock zrobił to. A potem żałował.

WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA RANO

Mock bardzo żałował. Siedział nago w zamkniętej na klucz sypialni przy stygnącym piecu i przyciskał do twarzy koszulę nocną Sophie. Materiał był rozerwany w kilku miejscach. U stóp Mocka leżał pachnący jaśminem papier listowy zapełniony okrągłymi literami. „Ty łotrze i kanalio, za gwałt, którego się na mnie dopuściłeś, zapłacisz przed sądem Bożym. Teraz za życia – jedynie utratą swojej nędznej reputacji…”

Położył na zmierzwioną pościel koszulę nocną żony i rozejrzał się po pokoju. Patrzył na pustą toaletkę i na otwartą, ogołoconą z ubrań szafę, której zawiasy naoliwił ostatnio Adalbert. Przesunął językiem po podniebieniu. Nie było suche i chropawe. Wczoraj w nocy nie tknął żadnego trunku. Gdyby się upił, nie siedziałby teraz przy piecu. Jego język nie przesunąłby się po jamie ustnej w poszukiwaniu alkoholowych wspomnień. Tkwiłby zaciśnięty w ustach wisielca.

„Ty bezpłodny impotencie, zapamiętasz na długo tę datę – 1 grudnia 1927 roku. Na tym dniu skończyłam pisać swój pamiętnik, który jest rozpaczliwym wołaniem o poszanowanie godności żony i kobiety. Dokładnie opisałam przemoc, jakiej wobec mnie użyłeś…”

Leżał na tapczanie i przyglądał się w świetle nocnej lampki kilku jasnym włosom Sophie, które owijał wokół palca. Pierwszy poranek bez żony. Pierwszy poranek bez kaca. Zwlókł się z tapczanu na podłogę. Leżał na brzuchu na puszystym dywanie i zagarniał ramionami górę przedmiotów, którą Sophie usypała jak stos pogrzebowy. Były tam futra, które na jego prośbę ubierała na gołe ciało, biżuteria, perfumy, a nawet jedwabne pończochy.

„Nie potrzebuję prezentów od ciebie. Jedyne, co potrafisz, to otwierać swój pugilares i kupować sobie przebaczenie i miłość. Ale na moją cię już nie stać.

Ty stary, żałosny alkoholiku, nie mogłeś sprostać młodej kobiecie. Twój członek jest za mały. Są jednak w tym mieście tacy, którzy mogli uczynić mi zadość. Nawet nie masz pojęcia, ile razy i w jaki sposób zażywałam rozkoszy cielesnych w tym tygodniu, który ty uwieńczyłeś gwałtem na mnie. Nawet sobie tego nie wyobrażasz. Chcesz to wiedzieć? Dowiesz się wkrótce z tego pamiętnika, który potajemnie opublikuję, a moi przyjaciele rozprowadzą po wszystkich domach publicznych Niemiec. Nawet nie wiesz, do czego jestem zdolna. Z pamiętnika dowiesz się, ile życia wyssałam z Roberta, naszego służącego.”

Mock przytulił twarz do poduszki, którą wczoraj gryzła Sophie. W czasie policyjnej kariery prowadził cztery sprawy o żonobójstwo. W trzech wypadkach powodem zbrodni były kpiny żon z seksualnej sprawności mężów. Denatki, naigrawając się z małych rozmiarów mężowskiego berła, twierdziły, że zaspokojenia doznawały w objęciach innych mężczyzn. Mock sprawdzał te opowieści. Były to bez wyjątku fikcyjne historie, niestworzone fantazje – ostateczna broń, po którą sięgały maltretowane kobiety. Przypomniał sobie bezczelne spojrzenia, jakim obrzucał Sophie ich ostatni kamerdyner Robert. Pamiętał zapach perfum żony wypełniający służbówkę i przysięgi kamerdynera, że to zapach ulicznej dziewczyny.

23
{"b":"269456","o":1}