Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Z tym swoim dyganiem moglibyście występować na akademii szkolnej – mruknął Mock i nie podał Smolorzowi ręki, co zwykle czynił. Odprowadzając wzrokiem jego kanciastą sylwetkę, zastanawiał się, dlaczego jego podwładny złamał śluby abstynencji i dlaczego kłamał co do ilości wypitego alkoholu. Wstał, podszedł do baru i kiwnął palcem na barmankę w zaawansowanym wieku pobalzakowskim. Ta ochoczo zatańczyła na pięcie i wskazała pytającym gestem pusty kieliszek Mocka.

– Nie, dziękuję – położył na kontuarze monetę pięciomarkową, która przyspieszyła ruchy barmanki i bicie serc siedzących wokół samotnych dziewczyn. – Chcę się czegoś dowiedzieć.

– Słucham – barmanka starannie wsunęła monetę między piersi. Była to skrytka bezpieczna i wygodna.

– Ten pan, z którym rozmawiałem, jak długo tu siedział i ile wypił piw? – zapytał cicho Mock.

– Siedział od trzeciej, wypił cztery duże piwa – barmanka odpowiedziała równie cicho.

– Wychodził gdzieś?

– Nigdzie. Nie chciało mu się nigdzie wychodzić. Sprawiał wrażenie załamanego.

– Po czym pani to poznała?

– Nie potrafię tego wyjaśnić. Po dwudziestu latach pracy za barem rozpoznaję klientów, którzy piją, by o czymś zapomnieć. – Barmanka nie kłamała. Mogła nic nie wiedzieć, ale o mężczyznach wiedziała wszystko. – Ten pański znajomy udawał twardego i ordynarnego, ale w środku był całkiem rozgotowany.

Mock, nie czekając na psychologiczną wiwisekcję własnej osoby, spojrzał w jej mądre i aroganckie oczy, uchylił kapelusza, zapłacił za koniak i wyszedł na ulicę. „Nawet on mnie okłamuje – myślał o Smolorzu. – Nawet on, który mi tyle zawdzięcza. Kiedy chlał, Sophie mogła robić wszystko”.

Na ziemię opadały lekkie płatki śniegu. Mock wsiadł do adlera i ruszył w stronę oddalonego o sto metrów Rehdigerplatz. Rozsadzała go wściekłość. Czuł gwałtowny rytm pulsujący w żyłach i tętnicach, a ciśnienie krwi napierało na potylicę. Zatrzymał się przed domem i otworzył okno auta. Mroźne powietrze i śnieg wwiewany przez okno ostudziły na chwilę jego emocje. Przypomniał sobie wczorajszy wieczór – namiętność na klatce schodowej, wyratowanie Erwina z opresji, etolę z norek leżącą na wycieraczce, zamkniętą bezlitośnie sypialnię i piekące łyki wódki spływające do żołądka. „Dzisiejszą noc spędzę przytulony do Sophie – myślał. – Będziemy tylko leżeć obok siebie. Nadmiar alkoholu może mi się dziś nie przysłużyć, a jutro będę w pełni męskich sił i podaruję jej naszyjnik. Czy to na pewno jutro?”

Sięgnął do teczki po ekspertyzę astrologa Völlingera i skierował ją w stronę niebieskawego światła latarni gazowej. Przebiegł oczami kosmogramy i charakterystyki osobowości obojga państwa Mock. Uwagę jego przykuły rozważania prognostyczne. Nagle zahuczały mu w uszach bębny krwi. Zdmuchnął płatki śniegu gęsto osiadające na kartce i z przerażeniem przeczytał: „najlepsza data poczęcia – 1 XII 1927”. Zacisnął z całej siły powieki i wyobraził sobie Sophie czekającą w jadalni. Jest zacięta i niedostępna, lecz za chwilę jej twarz rozchmurza się na widok naszyjnika z rubinów. Całuje swojego męża, przesuwając lekko dłonią po jego szerokim karku.

Mock wyjął ze srebrnego wizytownika kartę jubilera Somme i przeczytał uważnie adres. „Breslau, Drabitziusstrasse 4”. Nie zamykając okna, zapuścił silnik i ruszył gwałtownie. Czekała go podróż przez całe zaśnieżone miasto.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM

Jubiler Paul Somme przełknął z trudem ślinę, która boleśnie podrażniła opuchnięte gardło. Czuł wzbierającą gorączkę. W takich chwilach ukojenie znajdował w jednej tylko czynności: w lustrowaniu swej numizmatycznej kolekcji. Leżał zatem otulony granatowym szlafrokiem z purpurowymi wyłogami i przeglądał zbiór starych monet. Błyszczące od wysokiej temperatury oko znawcy, uzbrojone w potężną lupę, pieszczotliwie głaskało siedemnastowieczne gdańskie guldeny, śląskie grzywny i carskie imperiały. Wyobrażał sobie swoich przodków, jak gromadzą w sakiewkach góry złota, a potem kupują posiadłości, folwarki, kobiety i tytuły. Wyobrażał sobie ich syty, spokojny sen podczas wojen i pogromów w Polsce i Rosji, zabezpieczony przez hojnie opłacanych hutmanów, justycjariuszy i policjantów. Przedstawiciele tego zawodu zawsze wzbudzali u Sommego dużo ciepłych uczuć. Nawet teraz, choć był złożony ciężkim przeziębieniem i został nagłym dzwonkiem oderwany od realizowania kolekcjonerskich pasji, z zadowoleniem przyjął od kamerdynera wizytówkę radcy kryminalnego Eberharda Mocka.

– Prosić – rzekł do służącego i z ulgą położył wstrząsane dreszczami ciało na miękkich poduszkach szezlonga.

Widok kwadratowej sylwetki Mocka napełnił go równie wielkim zadowoleniem, co jego wizytówka. Cenił radcę kryminalnego z dwóch powodów: po pierwsze Mock był policjantem, po drugie był mężem pięknej, kapryśnej i młodszej o dwadzieścia lat kobiety, której zmienne uczucia dość często zachęcały jej męża do odwiedzenia jubilerskiego salonu. On sam, starszy od swojej żony ponad trzydzieści lat, doskonale znał kobiece dąsy, melancholie i migreny. Tylko to łączyło go z Mockiem. Inaczej reagował na te zjawiska.

W odróżnieniu od radcy był mądry, wyrozumiały i tolerancyjny.

– Proszę się nie usprawiedliwiać, ekscelencjo – mimo palącego gardła nie pozwolił Mockowi dojść do głosu. – Chodzę spać późno, a poza tym żadna pańska wizyta nie jest nie w porę. Czym mogę służyć waszej ekscelencji?

– Drogi panie Somme – Mock nie mógł ochłonąć z wrażenia, jakie zawsze wywierały na nim obrazy niderlandzkich mistrzów wiszące na ścianach gabinetu jubilera. – Chciałbym teraz kupić ten rubinowy naszyjnik, o którym ostatnio rozmawialiśmy. Potrzebuję go koniecznie dzisiaj, lecz zapłaciłbym jutro lub pojutrze. Bardzo pana proszę o wyświadczenie mi uprzejmości. Zapłacę na pewno.

– Ja wiem, że na panu mogę w pełni polegać – jubiler zawahał się. Gorączka deformowała przedmioty i perspektywę. Wydawało mu się, że dwóch Mocków rozgląda się po ścianach. – Ale jestem trochę niezdrów, mam wysoką temperaturę… To jest główna przeszkoda…

Mock spojrzał na płótna i przypomniał mu się wczorajszy wieczór w gabinecie Rissego oraz samuraj z nożem przyłożonym do oka.

– Ja naprawdę chciałbym spełnić prośbę waszej ekscelencji, naprawdę nie szukam wymówek – głos Sommego załamywał się pod wpływem silnego zdenerwowania. Jego głowa opadła w rozpaloną i wilgotną koleinę poduszki. – Możemy zaraz zadzwonić do mojego lekarza, doktora Grünberga, a on potwierdzi, że zakazał mi opuszczać dom. Widząc, że Mock zmienia się na twarzy, Somme wstał szybko z szezlonga. Doznał gwałtownego zawrotu głowy, a kropelki potu, wywołane chorobą i strachem przed utratą klienta, pojawiły się na pokrytej wypiekami twarzy. Oparł się ciężko o biurko i szepnął: – Ale to wszystko nic. Proszę zaczekać chwilę, zaraz będę gotów. Jubiler ruszył wolno w stronę drzwi od swojej sypialni. Na mokrą łysinę wcisnął staromodną szlafmycę.

– Panie Somme – powstrzymał go Mock. – A czy nie mogłaby ze mną pojechać do sklepu pańska żona? Pan jest naprawdę chory. Nie chciałbym pana narażać na niebezpieczeństwo.

– Och, jaki pan radca troskliwy – jubiler wykrzesał z siebie niekłamany zachwyt – Ale to jest niemożliwe. Moja ukochana Edith wyjechała dziś rano na aukcję starych sreber do Lipska. Podczas jej nieobecności i mojej choroby sklepem zarządza nasz zaufany subiekt Ale to i tak na nic. To znaczy nic panu nie pomoże ów subiekt. Tylko ja znam szyfr do kasy, w której leży ten naszyjnik. Zaraz się ubiorę.

Somme wyszedł do sąsiadującej z gabinetem sypialni i powoli zamknął drzwi. Mock usłyszał charakterystyczny szelest osuwającego się na podłogę ciała i huk uderzającego o parkiet krzesła lub stołka. Szybko wbiegł do sypialni i zobaczył omdlałego jubilera leżącego na ziemi. Przewrócił go na plecy i uderzył dłonią po płonącym policzku. Somme ocknął się i uśmiechnął do swoich rojeń. Wydawało mu się, że widzi ukochaną Edith z rozwianymi włosami podczas ostatniego urlopu w Górach Sowich. Mock miał natomiast zupełnie inne widzenie: Edith Somme, przystrojona w klejnoty wyjęte z gablot, jej szyja spętana jego naszyjnikiem, leży omdlała z rozrzuconymi nogami na małej otomanie na zapleczu sklepu jubilerskiego, a nasycony jej ciałem dorodny samiec ryczy pełnym głosem Reutterowy kuplet.

22
{"b":"269456","o":1}