Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mamy jeszcze sypać? – zapytała jedna z nich.

Sophie wybuchnęła płaczem.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

– I co? – zapytał Mock.

Heinz Kleinfeld przetarł binokle i popatrzył na Mocka zmęczonymi, krótkowzrocznymi oczami. W jego spojrzeniu kryła się melancholia, spryt i talmudyczna mądrość.

Eduard Reinert również przerwał czytanie akt i oparł brodę na pięści. Ekspresja jego twarzy była stonowana, a uczucia na niej znacznie mniej czytelne. Ani jeden, ani drugi policjant nie musiał odpowiadać na pytanie Mocka. Radca kryminalny znał skutki archiwalnych eksploracji.

– Zjedzcie coś teraz i przyjdźcie tu za godzinę – powiedział Mock i złożył studiowane przez siebie akta w równy stos. Przez następne kilkanaście sekund zajmował się swoimi włosami, które się uparcie wkręcały w zęby kościanego grzebyka. Nigdzie mu się nie spieszyło, mimo iż przed kilkoma minutami Mühlhaus przekazał mu telefonicznie rozkaz bezzwłocznego stawienia się. Doprowadził się do porządku, wyszedł z archiwum i rozpoczął żmudną wędrówkę po schodach i korytarzach. Robił wszystko, by odwlec spotkanie z szefem: zgniatał czubkiem buta dawno wygasłe niedopałki, wypatrywał znajomych, z którymi mógłby uciąć sobie pogawędkę, nie omijał żadnej spluwaczki. Nie spieszyło mu się do widoku rozwścieczonego Mühlhausa i do rozmowy, podczas której musiało nastąpić to, co nieuniknione.

Mühlhaus był rzeczywiście wściekły. Szeroko rozłożone ręce opierał na biurku. Grube palce wybijały monotonny rytm po ciemnozielonym blacie. Skute lodowatym gniewem szczęki zaciskały się na ustniku fajki, a spoza zębów i z nozdrzy wydostawały się strugi dymu. Mühlhaus po prostu kipiał. Mock usiadł naprzeciwko swojego szefa i zaczął zapełniać wielką popielniczkę w kształcie podkowy.

– Mock, jutro zapuka do pańskich drzwi posłaniec – głos Mühlhausa drżał z emocji – i przyniesie panu zaproszenie na nadzwyczajne posiedzenie loży „Horus”. Wie pan, jak będzie brzmiał drugi punkt porządku dziennego? „Sprawa wykluczenia Eberharda Mocka z loży”. Właśnie tak. Ten punkt ja zaproponowałem i ja go zreferuję. Może pan jeszcze pamięta, że jestem sekretarzem loży?

Umilkł i obserwował Mocka. Poza zmęczeniem niczego nie dostrzegł na jego twarzy.

– Powód wykluczenia? – Mock gasił papierosa, wkręcając go w dno popielniczki.

– Popełnienie przestępstwa kryminalnego – Mühlhaus, by się uspokoić, zaczął obracać żelaznym szpikulcem w gorącym cybuchu. – Za to samo wykluczają z policji. Doigrał się pan.

– A jakie ja popełniłem przestępstwo? – zapytał Mock.

– Udajecie idiotę czy naprawdę nim jesteście? – Mühlhaus ostatkiem sił powstrzymywał się przed krzykiem. – Wczoraj przy dziesięciu świadkach pobiliście pracownika kasyna, Wernera Kahla. Użyliście przy tym kastetu. Kahl niedawno odzyskał przytomność. Potem zniszczyliście drogocenną chińską porcelanę dyrektora kasyna, Norberta Rissego, chcąc wymóc na nim prolongatę długu bratanka. Widzieli to trzej świadkowie. Do dyżurnego wpłynęło doniesienie o przestępstwie. Niedługo zostanie sformułowane oskarżenie o pobicie i zniszczenie mienia dużej wartości. Potem staniecie przed sądem, a wasze szanse są nikłe. Loża uprzedza fakty i usuwa ze swojego grona potencjalnych kryminalistów. Prezydent policji zawiesi pana w obowiązkach. A potem się pożegnamy.

– Herr Kriminaldirektor – Mock zamilkł po wypowiedzeniu tak oficjalnego tytułu i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy za oknem: dzwonek tramwaju na Schuhbrücke, plusk odwilży, klaskanie końskich kopyt na mokrym bruku, szuranie nóg studenterii spieszącej na wykłady. – Chyba jeszcze nie wszystko jest przesądzone. Ten strażnik ubliżył mi i pierwszy mnie zaatakował. Ja się tylko broniłem. Potwierdzi to mój bratanek i niejaki Willibald Hönness, pracownik kasyna. Rissemu bym nie wierzył. Poczęstował mnie kawą i stłukła mi się filiżanka. A on, jak widzę, podał w zażaleniu, że wybiłem mu cały chiński serwis. Dziwię się, że nie powiedział o gwałcie, którego dokonałem na jego papudze.

Mühlhaus uniósł ramiona i z całej siły grzmotnął pięściami w biurko. Podskoczył kałamarz, potoczyła się po blacie obsadka, posypał się piasek z podniszczonej piasecznicy.

– A niech cię jasna cholera! – ryknął Mühlhaus. – Chcę się od ciebie dowiedzieć, co się stało! A ty zamiast wyjaśnień sprzedajesz mi kiepskie dowcipy na temat papugi. Jutro zostanę wezwany do prezydenta policji Kleibömera. Gdy mnie zapyta, co masz na swoje usprawiedliwienie, odpowiem: Mock bronił się stwierdzeniem „Ja bym nie wierzył Rissemu”.

– Jedynym usprawiedliwieniem są więzy rodzinne – powiedział Mock. – Mój bratanek to moja krew. Wiele dla niej zrobię. Niczego więcej nie mam na swoje usprawiedliwienie.

– Tak powiem jutro staremu: zew rodzinnej krwi – ironizował Mühlhaus.

Już się uspokoił, zapalił fajkę i świdrował podwładnego dwiema szparkami oczu. Mockowi zrobiło się go żal. Przyglądał się jego łysinie pociętej rzadkimi pasmami włosów, długiej, dziewiętnastowiecznej brodzie, kiełbaskowatym palcom obracającym nerwowo ciepły cybuch. Wiedział, że Mühlhaus wróci dziś wieczorem do domu po tradycyjnej czwartkowej partii skata, że przywita go obiadem chuda żona, która starzeje się z nim od ćwierćwiecza, że będą rozmawiali o wszystkim, tylko nie o swoim synu Jakobie, po którym został pusty i wyziębiony pokój.

– Herr Kriminaldirektor, naprawdę nie należy wierzyć Rissemu. Dyrektor kasyna to pederasta zamieszany w sprawę „czterech marynarzy”. Cóż może znaczyć jego słowo przeciw mojemu?

– Nie znaczyłoby nic w normalnych okolicznościach. Ale pan przesadził, Mock, i zrobił pan prawdziwy western na oczach wielu świadków. Wiem, że Risse szykuje się dziś do wywiadu dla „Breslauer Neueste Nachrichten”. Obawiam się, że nawet nasz szef ma za mało władzy, by pana obronić i powstrzymać sensacyjny materiał prasowy.

– Jest ktoś, kto potrafi to zrobić – Mock wciąż miał nadzieję, że nie będzie musiał się dzielić z Mühlhausem informacjami, które uzyskał od Meinerera. – To dyrektor kryminalny Heinrich Mühlhaus.

– Naprawdę? – Mühlhaus uniósł wysoko brwi, gubiąc przy tym monokl. – Może pan ma rację, ale ja nie chcę panu pomóc. Mam pana dość, Mock.

Mock dobrze znał rejestry toniczne głosu Mühlhausa. Ten słyszał po raz pierwszy – charakteryzował się ironią, pogardą i zadumą. To mogło znaczyć: szef podjął ostateczną decyzję. Mock musiał sięgnąć po argument rozstrzygający.

– Naprawdę nie uczyni pan nic i pozwoli pan, by Risse zatriumfował? By zatriumfował homoseksualny mecenas artystów, którzy kochają go z całego serca i ciała? Wśród nich jest młody malarz o pseudonimie Giacoppo Rogodomi.

Mühlhaus odwrócił się do okna, pokazując Mockowi zgarbione i zaokrąglone plecy. Obaj wiedzieli, jakiego pseudonimu używa Jakob Mühlhaus, marnotrawny syn Heinricha. Mijały minuty. O szybę zastukał deszcz, zawyła policyjna syrena, zadzwoniły kuranty na kościele św. Macieja.

– Herr Kriminalrat – Mühlhaus nie odwracał się od okna. – Nie będzie żadnego nadzwyczajnego posiedzenia loży „Horus”.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM

Pod bezchmurnym gwiaździstym niebem ściskał lekki mróz. Bruki ulic pokryły się cienkim lukrem lodu. Mock wsiadł do adlera i wyjechał z dziedzińca Prezydium Policji. Pozdrowił zamykającego bramę portiera i skręcił w lewo koło kamienicy „Pod Dwoma Polakami” na Schmiedebrücke. Przygarbiony węglarz prowadził za uzdę chudego konia, który powłóczył kopytami z takim trudem, że ciągnięty przez niego furgon z węglem zablokował ulicę i zmusił Mocka do wolnej jazdy. Mózg radcy kryminalnego był pusty i wyjałowiony przez setki nieprzydatnych mu do niczego informacji z policyjnych akt, przez dziesiątki nazwisk i raportów o zbrodni, krzywdzie i rozpaczy. Nie mógł niczym zająć umysłu, nie złościł się nawet na węglarza. Dodawał lekko gazu i obserwował w świetle neonów przechodniów, szyldy i witryny. Z szynku Noacka wyszedł rozgniewany elegant w meloniku i starał się coś wytłumaczyć zapłakanej dziewczynie w ciąży. Światło padające z wystaw domu towarowego Messowa i Waldschmidta oświetlało dwóch listonoszy, którzy kłócili się zażarcie o topografię miasta. Obfita tusza jednego z nich świadczyła, że jego wiadomości są raczej teoretyczne i pochodzą z wytrwałych podróży palcem po mapie. Z bramy przelotowej koło sklepu z konfiturami wytoczył się pijany medyk lub akuszer dźwigający torbę lekarską tak wielką, że oprócz lekarstw i narzędzi chirurgicznych mogłaby się tam pomieścić cała jego etyka zawodowa.

20
{"b":"269456","o":1}