Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dom ten od dawna interesował tajną policję, a zwłaszcza niewielki referat zajmujący się ruchami religijnymi i parareligijnymi, podlegający bezpośrednio komisarzowi Klausowi Ebnerowi. Jego ludzie uzyskali na temat zagadkowego budynku mało informacji. Zadowolili się wpisaniem ich do akt znanego parapsychologa i jasnowidza Theodora Weinpfordta, założyciela Wrocławskiego Towarzystwa Badań Parapsychicznych. Z tych informacji wynikało, że pilnowaniem domu zajmuje się na zmianę czterech pracujących dwójkami strażników. Oprócz nich miejsce to odwiedza dwa razy w miesiącu kilkanaście osób. Przebywają one tam od pięciu do dwudziestu godzin, spędzając czas – zgodnie ze statutem towarzystwa – na seansach spirytystycznych. Niekiedy organizowane są otwarte prelekcje na tematy okultystyczne i astrologiczne. Funkcjonariusze Ebnera wpisali do akt dość zaskakującą wiadomość. Ich informatorzy podali, że odwiedzającym dom czasem towarzyszą dzieci. Policjanci uznali, że członkowie towarzystwa wprowadzają je w arkana sztuk tajemnych. Ebner – po zapoznaniu się z raportami swoich ludzi – postanowił zbadać, czy dzieci nie są tam sprowadzane w jakichś niecnych celach.

Jego podejrzliwość wzrosła, kiedy okazało się, że są to wyłącznie dziewczynki z sierocińca, którego kierownik jest członkiem towarzystwa. Po szczegółowym śledztwie wyszło na jaw, iż dziewczynki te poddawane są hipnozie przez utytułowanych lekarzy i nie dzieje im się żadna krzywda. Ebner z radością odłożył sprawę domu na Grünstrasse ad acta i wrócił do inwigilacji komunistów i hitlerowców. Sekretarka przepisała akta i przekazała je do Wydziału Obyczajowego. Jego szef, radca kryminalny Herbert Domagalla, nie dostrzegł niczego zdrożnego w działalności towarzystwa i zajął się swymi codziennymi sprawami, czyli masowym werbowaniem agentek wśród prostytutek. Dziewczynki z sierocińca bywały nadal w domu na Grünstrasse.

Były i teraz. Ubrane w długie białe szaty i jakby zahipnotyzowane lub czymś odurzone stały dokoła wielkiego tapczanu, na którym leżały trzy kobiety. Przez małe okno wpadało niewiele zimowego światła, które odbijało się w pomalowanych na biało, pustych ścianach sali wykładowej, z której usunięto krzesła. Światło zimowego poranka mieszało się z ciepłym blaskiem kilkudziesięciu świeć rozstawionych nieregularnie w sali. Na podium, za pulpitem wykładowcy stał nagi, brodaty starzec i cicho czytał niewielką książkę oprawioną w białą skórę. Dwa rozgrzane piece wysyłały drgające fale gorącego powietrza.

Dziewczynki obsypywały nagie ciała kobiet białymi płatkami kwiatów, które ślizgały się po gładkiej skórze i osuwały z lekkim szelestem na sztywne prześcieradła. Niektóre z nich przyklejały się i tkwiły nieruchomo na wzniesieniach i w zagłębieniach ciał. Jedna z kobiet – jasnowłosa – leżała nieruchomo, natomiast dwie pozostałe – ciemnowłosa i ruda – wykonywały szereg czynności, które świadczyły o ich najwyższych umiejętnościach w zakresie ars amandi. Kiedy ciemnowłosa uznała, iż nieruchoma blondynka jest już właściwie przygotowana do dalszych działań, przerwała swój proceder, powstrzymała zapał rudowłosej koleżanki i kiwnęła głową starcowi. Była to wyraźna zachęta. Starzec nie dał się długo prosić.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO JEDENASTEJ RANO

Mockowi pękała czaszka. Nadmiar tytoniu, czarnej kawy, niepotrzebna flaszka wódki wczoraj, niepotrzebne dwa piwa dzisiaj, napięte nerwy, stos akt, ruina małżeństwa, pochyła kaligrafia raportów i akt, uparte przebieganie oczami akapitów w poszukiwaniu wyrazów zakończonych na – strasse, brudne tasiemki wiążące akta, obumieranie uczuć, rozdmuchany kurz, poczucie beznadziejności i bezskuteczności archiwalnej kwerendy – to wszystko mąciło bystrość umysłu Mocka, który kilka godzin wcześniej popisywał się wobec Reinerta i Kleinfelda precyzyjną gramatyką śledztwa.

Teraz ściskał skronie i próbował nie dopuścić do rozsadzenia czaszki przez głuchy i uparty ból. Z rezygnacją musiał jednak oderwać dłonie od głowy i przyjąć od archiwisty Scheiera widełki z mikrofonem oraz słuchawkę.

– Dzień dobry, panie radco, mówi Meinerer…

– Gdzie jesteście?

– Pod Gimnazjum św. Macieja, ale panie radco…

– Macie być u mnie za chwilę.

Mock odłożył słuchawkę, wstał z trudem od stołu i zgasił lampę. Reinert spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem, Kleinfeld z uporem ślinił brudny palec. Mock powlókł się po schodach do swojego gabinetu. Dotarł tam po dziesięciu minutach, ponieważ zabawił dłużej w miejscu, gdzie spłaca się dług naturze. Później natarł ze złością na drzwi gabinetu. Zabrzęczały szyby w oszklonych drzwiach, Meinerer zerwał się na równe nogi, a von Stetten zrobił do niego minę „stary jest bardzo zły”.

Mock machnął ręką i wszedł do gabinetu, wpuszczając przodem Meinerera. Ten nie zdążył uczynić nawet dwóch kroków, kiedy poczuł silne uderzenie w kark. Poleciał do przodu tak gwałtownie, że runął na podłogę. Wstał natychmiast i usiadł naprzeciw Mocka, który zdążył zająć miejsce za biurkiem, patrząc na niego z wściekłością.

– To za mojego bratanka Erwina – powiedział słodko Mock. – Miałeś go śledzić dzień i noc. I co? I wczoraj mój bratanek omal nie spłukał się do czysta w kasynie, grając na kredyt. Znalazł się w niebezpieczeństwie, ponieważ nie miał czego dać w zastaw. Dlaczego mnie o tym nie powiadomiłeś?

Mock pochylił się nad biurkiem i sięgnął ręką do przodu. Głośny, gorący klaps odbił się na policzku Meinerera. Uderzony cofnął się i już nie patrzył z wściekłością na swojego oprawcę.

– Posłuchaj mnie, Meinerer – ton Mocka był dalej słodki. – Jesteś bystry na tyle, że nie muszę strzępić sobie języka opowieściami o ludziach z tej firmy, którym – mimo że ich lubiłem bardziej od ciebie – przerwałem skutecznie karierę. Powiem więc krótko: jeżeli jeszcze raz nawalisz, zostaniesz przeniesiony do Wydziału Obyczajowego. Zajmiesz się przekonywaniem starych kurew, by robiły regularne badania wenerologiczne. Poza tym czeka tam na ciebie inne pasjonujące zadanie: szantażowanie alfonsów. A oni niełatwo dają się szantażować, ponieważ nie można na nich nic znaleźć. Ich kurwy zgodnie milczą na temat słabostek szefów. Będziesz się zatem z nimi przekomarzał i wysłuchiwał wyzwisk pod swoim adresem. Dzień po dniu. A wyniki będą mizerne. Nagana. Jedna, druga… Mój przyjaciel Herbert Domagalla nie będzie miał dla ciebie litości. I koniec, Meinerer. Taki będzie twój koniec. Z ulgą przyjmiesz stanowisko stójkowego w Rynku, byleby nie widzieć i nie czuć smrodu, rozkładu i syfilisu.

– Co mam robić? – zapytał Meinerer. Jego glos nie zdradzał żadnych uczuć, co zaniepokoiło Mocka.

– Masz dalej śledzić mojego bratanka. Od momentu, kiedy opuszcza mury gimnazjum. – Mock wyjął z kamizelki dewizkę i pochylił głowę. Poczuł w skroniach małe eksplozje. – Ale teraz jest godzina jedenasta. Masz więc jeszcze czas. Pójdziesz do radcy kryminalnego Domagalli i znajdziesz mi coś obyczajowego na szefa kasyna w hotelu „Cztery Pory Roku”, Norberta Rissego. No co jest? Idź i zobacz, jak wygląda twój przyszły wydział.

WROCŁAW, CZWARTEK 1 GRUDNIA, POŁUDNIE

Starzec wydał ostatnie miłosne westchnienie. Sophie krzyknęła głośno, ochryple. Zacisnęła oczy i leżała tak długie minuty. Odetchnęła, uwolniona od ciężaru mężczyzny. Usłyszała człapanie bosych stóp starca. Nie otwierając oczu, pogłaskała się po szyi, gdzie szorstka broda starca zostawiła czerwone swędzące ślady. Tapczan falował pod naciskiem muskularnego ciała barona von Hagenstahla, które przekazywało swoją energię kinetyczną ciału rudej ulicznicy, a następnie – za jej pośrednictwem – korpusowi Elisabeth, tkwiącemu w dole tej skomplikowanej piramidy.

Sophie otworzyła oczy. Przy łóżku stały dwie dziewczynki. Patrzyły teraz już przytomnymi oczami, w których nie było śladów odurzenia ani hipnotycznego odrętwienia. Wtedy baron uderzył w twarz rudowłosą prostytutkę. Na jej policzku pojawiło się wyraźne zaczerwienienie. Von Hagenstahl wziął kolejny zamach. Dziewczynki zadrżały. Łzy napłynęły im do oczu. Bezradne i przerażone, trzymały w zaciśniętych piąstkach białe płatki róż.

19
{"b":"269456","o":1}