Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ 22

Lunch w świecie alternatywnym

Kiedy tylko otwierały się drzwi i do Tenjin wchodziła grupka Strattonitów, trzech japońskich mistrzów sushi i kilkanaście drobniutkich kelnerek rzucało wszystko i krzyczało: „Gongbongwa! Gongbongwa! Gongbongwa!, co znaczyło „dzień dobry”. Potem kłaniali się bardzo nisko i oficjalnie, ich głos zmieniał się w dramatycznie wysoki pisk i zgodnym chórem piszczeli: „Yo-say-no-sah-no-seh! Yo-say-no-sah-no-seh! Yo-say-no-sah-no-seh!, co znaczyło Bóg wie co.

Mistrzowie sushi podbiegali do nowo przybyłych, chwytali ich za nadgarstki, oglądali ich błyszczące złote zegarki i z silnym obcym akcentem zaczynali ich przesłuchiwać: „Ile to kosztować? Gdzie ty to kupić? Jakim samochodem ty tu przyjechać? Ferrari? Mercedes? Porsche? Jaki kij do golfa ty masz? A gdzie grasz? Ile czasu ty mieć na tee time, jaki mieć handicap?”.

Tymczasem kelnerki w łososiowych kimonach z jasnozielonymi poduszkami na plecach pocierały zewnętrzną stroną dłoni pierwszorzędną włoską wełnę garniturów od Gilberta, z aprobatą kiwając głową i czule gruchając: „Ochchchch... achchchch... ładny materiał... jaki miękki”.

A potem, jak na bezgłośny znak, w tym samym momencie wszyscy odchodzili i wracali do swoich obowiązków. Mistrzowie sushi znowu zaczynali zawijać, składać, ciąć i kroić w kostkę, natomiast kelnerki roznosić wśród młodych i spragnionych wielkie kadzie sake Premium i piwa Kirin, a wśród bogatych i głodnych olbrzymie drewniane żaglówki pełne horrendalnie drogiego sushi.

I kiedy już się myślało, że to nareszcie koniec, drzwi otwierały się ponownie i cały ten obłęd zaczynał się od początku, bo personel Tenjin z takim samym dzikim ożywieniem atakował kolejną grupę Strattonitów, łechcząc ich ceremonialną pompą i wciskając im - byłem tego pewien - porcję czystego japońskiego kitu.

Witamy na strattońskim lunchu!

Siedziałem w zacisznej wnęce z tyłu sali, obserwując całe to wariactwo i udając, że słucham wywodów Kenny’ego Greene’a, Pustaka, który też wciskał mi porcję kitu, tyle że swojego. Victor Wang, Zepsuty Chińczyk, kiwał swoją wielką jak u pandy głową, przytakując wszystkiemu, co wygadywał jego skretyniały przyjaciel, choć myślę, że on też miał go za kretyna i tylko udawał, że się z nim zgadza.

- I właśnie dlatego - mówił Pustak - zarobimy tyle pieniędzy. Victor to najbystrzejszy facet, jakiego znam. - Wyciągnął rękę i poklepał Chińczyka po olbrzymich plecach. - Nie licząc ciebie oczywiście, ale to wiadoma rzecz.

Uśmiechnąłem się sztucznie.

- Jeju, Kenny, wielkie dzięki za zaufanie!

Victor zachichotał, śmiejąc się z debilnej uwagi kumpla, a potem posłał mi jeden z tych swoich ohydnych uśmiechów, który zwężał mu oczy do tego stopnia, że prawie zupełnie znikały.

Ale Kenny nigdy nie poznał tajników ironii. Tak więc wziął moje słowa za dobrą monetę i teraz pękał z dumy.

- Wymyśliłem to tak - ciągnął - że na rozruch firmy wystarczy mniej więcej czterysta tysięcy kapitału zakładowego. Jak chcesz, możesz dać mi kasę w gotówce, a ja przekażę ją Victorowi za pośrednictwem mojej matki...

Matki?

- Nie będziesz musiał się martwić nawet o trefne kwity, bo matka i on kupili na spółkę jakąś nieruchomość, tak że w razie czego będą mieli podkładkę. Potem będziemy potrzebowali kilku dobrych brokerów, tak na rozruch, i co ważniejsze, dużego pakietu akcji z następnej emisji. Wykombinowałem to tak, że...

Szybko się wyłączyłem. Kenny pękał w szwach z podniecenia i sypał nonsensami.

Ani Victor, ani on nie wiedzieli o propozycji SEC. Zamierzałem powiedzieć im o tym dopiero za kilka dni, bo chciałem, żeby najpierw posikali się w gacie z zachwytu nad fantastyczną przyszłością Duke Securities i doszli do wniosku, że Stratton Oakmont to przy nich mały pikuś. Tak, powiem im dopiero wtedy.

Kątem oka zerknąłem na Victora. Byłem głodny, a on wyglądał tak, że miałem ochotę go zjeść. Naprawdę. Nie wiem dlaczego, ale zawsze zaskakiwało mnie, że jest taki soczysty, chociaż miało to pewnie coś wspólnego z jego skórą, która była gładsza niż skóra noworodka. A pod tą jedwabistą skórą leżało kilka warstw pysznego chińskiego tłuszczyku, znakomicie nadającego się do gotowania, pod tłuszczykiem zaś prężyły się warstwy niezniszczalnych chińskich mięśni, znakomicie nadających się do jedzenia. No i ten kolor, ten przepyszny chiński odcień! Jasny, lekko zielonkawy bursztyn, jak miód tupelo.

- ...zawsze będzie ci wierny - mówił Pustak. - A ty zarobisz na nim więcej niż na Biltmore i Monroe Parker do kupy.

Wzruszyłem ramionami.

- Być może, Kenny, ale nie to najbardziej mnie martwi. Nie zrozum mnie źle: chcę zarobić, i to dużo. Ostatecznie dlaczego nie mielibyśmy zarobić wszyscy? Ale najważniejsza jest dla mnie wasza przyszłość, twoja i Victora. Jeśli uda mi się ją wam zapewnić i zgarnąć przy okazji trochę grosza, uznam, że to wielki sukces. - Zrobiłem pauzę, czekając, aż przetrawią tę bzdurę, i sprawdzając, jak zareagowali na tę nagłą zmianę.

Dobra, oby tak dalej.

- Za pół roku będziemy mieli proces i kto wie, jak to się skończy. Na razie wszystko wygląda dobrze, ale może nadejść taka chwila, kiedy jedynym sensownym wyjściem będzie ugoda. I jeśli chwila ta nadejdzie, chcę, żebyście wszyscy mieli pod ręką paszport i bilet. Może mi nie uwierzycie, ale chcę ruszyć z tą sprawą już od jakiegoś czasu, sęk w tym, że wciąż wiszą mi nad głową akcje Judicate. Mogę je sprzedać dopiero za dwa tygodnie, dlatego wszystko, co zrobimy, musi pozostać na razie tajemnicą. To dla mnie cholernie ważne. Rozumiecie?

Victor kiwnął wielką głową.

- Nie pisnę nikomu ani słowa - powiedział. - A jeśli chodzi o akcje, mam je gdzieś. W nowej firmie zarobimy tyle, że nawet jeśli nie sprzedam ani jednej, wisi mi to i powiewa.

- Widzisz? - wtrącił Pustak. - Mówiłem! Victor ma łeb na karku i wszystko rozumie. - Znowu poklepał go po plecach.

- Będę całkowicie lojalny - ciągnął Chińczyk. - Przysięgam. Powiedz tylko, jakie akcje chcesz kupić, a wykupię je na pniu. Zobaczysz je dopiero wtedy, kiedy zechcesz.

- Dlatego się na to godzę - odparłem z uśmiechem. - Ufam ci i wiem, że zrobisz to, co należy. Wiem również, że bystry z ciebie facet i że odniesiesz wielki sukces.

Słowa nic nie kosztują - pomyślałem. Dawałem głowę, że cała ta jego dobra wola i chęci to jedno wielkie gówno. Chińczyk nie potrafiłby dochować wierności nikomu i niczemu, a zwłaszcza sobie samemu, bo żeby zaspokoić swoje rozdęte ego, siebie też zrobiłby pewnie w konia.

Zgodnie z planem Danny przyszedł kwadrans później, bo pomyślałem, że tyle wystarczy, aby Kenny mógł przeżyć chwilę niczym niezmąconej chwały. Nie znosił Danny’ego, bo ten zajął jego miejsce jako mój pierwszy. Tak, pominąłem go - przyznam, że z wielkim żalem - ale musiałem. Żałowałem też, że musi polec z Victorem, zwłaszcza że głęboko wierzył w to, co mówił, we wszystkie te bzdety o jego lojalności i tak dalej. Jego główną słabością było to, że wciąż patrzył na niego oczami nastolatka. Że wciąż widział w nim obrotnego dilera koki, podczas gdy on sam handlował wtedy trawką i w łańcuchu pokarmowym dilerów stał szczebel niżej.

Zresztą z Dannym gadałem o tym zaraz po powrocie od Ike’a. Prawie niczego nie zatajając, wyłożyłem mu szczegółowo cały plan i kiedy skończyłem, zareagował tak, jak się spodziewałem.

- Dla mnie - powiedział - jedynym właścicielem Stratton Oakmont zawsze będziesz ty i sześćdziesiąt centów z każdego dolara zawsze będzie należało do ciebie. Wszystko jedno, czy wynajmiesz biuro po drugiej stronie ulicy, czy będziesz żeglował jachtem dookoła świata.

A teraz, godzinę później, przyszedł do Tenjin i natychmiast nalał sobie dużą miseczkę sake. Potem nalał nam trzem i podniósł swoją jak do toastu.

- Za przyjaźń, wierność i dzisiejsze bzykanko!

- Dobrze gada! - wykrzyknąłem. - Za bzykanko! - Trąciliśmy się porcelaną i wypiliśmy ciepły, ognisty trunek. Spojrzałem na Kenny’ego i Victora. - Ja i Danny jeszcze o tym nie rozmawialiśmy...

55
{"b":"259563","o":1}