Todd z powagą skinął głową.
- Aha - dodałem. - Danny dorzuci ci jeszcze milion, ale dopiero w połowie przyszłego tygodnia. Będę wtedy z Nadine na jachcie, dlatego zadzwoń do niego i jakoś się umówcie, dobra?
Todd aż się skrzywił.
- Zrobię, co każesz, ale nie znoszę tego dupka. Jest kompletnie pojebany, za dużo ćpa. Jeśli przyjedzie nagrzany z melonem w walizce, przysięgam Bogu, że dam mu w mordę. To poważna sprawa i nie chcę gadać z bełkoczącym idiotą.
- Rozumiem - odparłem z uśmiechem. - Dotarło. Porozmawiam z nim. Okej, wracam do domu. Przyjechała ciotka Nadine i przychodzi do nas na kolację z moją teściową. Muszę się przygotować.
- Jasne. Tylko powiedz Danny’emu, żeby był trzeźwy.
- Nie zapomnę, słowo.
Odwróciłem się do oceanu i spojrzałem na horyzont. Niebo było kobaltowe, fioletowoczerwone w miejscu, gdzie stykało się z wodą. Odetchnąłem głęboko...
I zapomniałem. Ot tak.
ROZDZIAŁ 19
Unikatowy „muł”
Kolacja na mieście! W Westhampton! Albo Żyd-Hampton, jak mówiły te protestanckie sukinsyny z białej angloamerykańskiej elity mieszkające w Southampton ledwie rzut kamieniem dalej. Nie było żadną tajemnicą, że chlubiąc się swoimi długimi, cienkimi nosami, sąsiedzi szydzili z nas, jakby właśnie podbito nam paszport na Ellis Island i jakbyśmy nie zdążyli jeszcze zdjąć długiego czarnego chałatu i wysokiego kapelusza.
Mimo to wciąż uważałem, że Westhampton to świetne miejsce na nadmorski dom. Była to okolica w sam raz dla młodych i rozpasanych i - co najważniejsze - mieszkało tam mnóstwo Strattonitów, którzy w strattońskiej wersji quid pro quo puszczali nieprzyzwoite pieniądze na nieprzyzwoicie puszczające się Strattonetki.
Tego wieczoru siedziałem przy czteroosobowym stoliku u Starra Boggsa, w restauracji za wydmami Westhampton Beach, z dwiema „cytrynkami” przyjemnie łechczącymi ośrodek przyjemności mojego mózgu. Dla kogoś takiego jak ja była to raczej mała dawka, dlatego całkowicie nad sobą panowałem. Miałem stamtąd wspaniały widok na Atlantyk, który był ledwie kilka kroków dalej, tak blisko, że słyszałem szum rozbijających się o brzeg fal. O wpół do dziewiątej było jeszcze na tyle jasno, że światło malowało na horyzoncie fioletowe, różowe i granatowe zawijasy. Tuż nad wodą wisiał gigantyczny księżyc w pełni.
Takie widoki są niezaprzeczalnym świadectwem cudów Matki Natury, tym bardziej że ten ostro kontrastował z samą restauracją, która wyglądała jak stara zapuszczona nora. Na szarym drewnianym tarasie, który rozpaczliwie tęsknił za choćby jedną warstwą świeżej farby, stały białe metalowe stoliki piknikowe. Ustawiono je bezpośrednio na deskach, które błagały z kolei o solidne przeszlifowanie, bo roiło się na nich od drzazg. Było ich tyle, że gdyby ktoś przeszedł się po tarasie na bosaka, trafiłby niechybnie na ostry dyżur do szpitala w Southampton, jedynej instytucji w okolicy, która przyjmowała Żydów, choć niechętnie. Jakby tego było mało, z plątaniny cienkich szarych drutów, rozciągniętych w poprzek pozbawionej sufitu sali, zwisało sto czerwonych, pomarańczowych i fioletowych lampionów. Wyglądało to tak, jakby ktoś zapomniał zdjąć bożonarodzeniowe lampki - ktoś, kto ma poważny problem z alkoholem. Były jeszcze bambusowe pochodnie, strategicznie rozmieszczone w kilku miejscach. Paliły się słabym pomarańczowym płomieniem, przez co na tarasie było jeszcze smutniej.
Ale winą za żadną z tych rzeczy - może z wyjątkiem pochodni - nie można było obarczyć wysokiego, brzuchatego właściciela restauracji. Facet świetnie gotował i miał dość rozsądne ceny. Raz zabrałem tam Szalonego Maxa, żeby przekonał się naocznie, dlaczego na przeciętną kolację u Boggsa trzeba wydać dziesięć tysięcy dolarów. Trudno mu było to pojąć, bo nie wiedział o specjalnym zapasie wina, które Starr dla mnie przechowywał i które kosztowało średnio trzy tysiące za butelkę.
Księżna, jej matka Suzanne, urocza ciocia Patricia i ja zdążyliśmy już rozpić dwie flaszki chateau margaux rocznik 1985 i właśnie rozpijaliśmy trzecią, chociaż nie zamówiliśmy jeszcze przystawek. Ale zważywszy na to, że Suzanne i Patricia były półkrwi Irlandkami, należało się tego spodziewać.
Jak dotąd rozmowa była zupełnie niewinna, ponieważ starannie kierowałem nią tak, by uniknąć tematu prania brudnych pieniędzy. I chociaż powiedziałem Nadine o Patricii, przystroiłem to w piórka, tuszując co ważniejsze sprawy - jak choćby to, że złamiemy przy okazji tysiąc jeden przepisów - skupiając się na korzyściach płynących z jej nowej karty kredytowej, dzięki której jesień swego życia będzie mogła przeżyć w luksusie. Po pięciu minutach składania ust w ciup, zagryzania policzka i po kilku wymuszonych groźbach Księżna to kupiła.
Suzanne przekonywała nas właśnie, że wirus AIDS jest kolejnym spiskiem amerykańskiego rządu, tak jak kosmici z Roswell czy zamach na Kennedy’ego. Próbowałem się skupić, ale moją uwagę ciągle rozpraszały te absurdalne słomkowe kapelusze - jej i cioci Patricii - większe od meksykańskiego sombrera i z różowymi kwiatkami na rondzie. Było zupełnie oczywiste, że te dwie starsze panie nie mieszkają w Żyd-Hampton. Wyglądały jak przybysze z innej planety.
Kiedy teściowa zaczęła objeżdżać nasz rząd, Księżna trąciła mnie pod stołem obcasem szpilki. Niewypowiedziany przekaz brzmiał: „Znowu zaczyna!”. Puściłem do niej oko. Wciąż nie mogłem się nadziwić, że po ciąży i porodzie tak szybko wróciła do dawnej figury. Jeszcze przed sześcioma tygodniami wyglądała tak, jakby połknęła piłkę do koszykówki. A teraz proszę, znowu ważyła tyle co przedtem - pięćdziesiąt jeden kilo litej stali - i była gotowa przylać mi przy lada prowokacji
Przytrzymałem na stole jej rękę, by pokazać im, że mówię w naszym imieniu.
- Suzanne, jeśli chodzi o twoje teorie na temat prasy i tego, że w mediach roi się od kłamstw, w pełni się z tobą zgadzam. Problem w tym, że nie wszyscy są tak dociekliwi jak ty. - I z powagą pokręciłem głową.
Patricia wzięła kieliszek i wypiła solidny łyk wina.
- To bardzo wygodna postawa - powiedziała - zwłaszcza że to ty jesteś często obiektem ataków tych bezczelnych sukinsynów. Prawda, synku?
Roześmiałem się.
- To aż się prosi o toast! - Podniosłem kieliszek i zaczekałem na pozostałych. - Za moją uroczą ciocię, która ma niezwykły talent do nazywania rzeczy po imieniu! - Trąciliśmy się szkłem i w niecałe pięć sekund wypiliśmy wina za pięćset dolarów.
Nadine pogłaskała mnie po policzku.
- Och skarbie, wszyscy wiemy, że to stek kłamstw. Nie przejmuj się.
- Właśnie - dodała Suzanne. - Oczywiście, że to kłamstwa. Oni chcą, aby ludzie myśleli, że tylko ty robisz coś złego. Śmiechu warte! Mącili tak już za Rothschildów w osiemnastym wieku, w dwudziestym jechali na J.P. Morgana i jego kochankę. Giełda to tylko kolejna marionetka rządu. Przecież jak na dłoni widać, że...
Suzanne znowu popłynęła. Nie dało się zaprzeczyć, że jest trochę świrnięta, ale kto nie był? Ale tak naprawdę umysł miała ostry jak brzytwa. Pożerała książki jedną po drugiej i samodzielnie wychowała Nadine i jej brata AJ-a, odwalając kawał dobrej roboty (przynajmniej z Nadine). A to, że jej były mąż ani trochę jej nie wspierał - ani finansowo, ani w żaden inny sposób - tylko dodawało jej splendoru. Była piękną kobietą o długich do ramion rudawych włosach i błyszczących niebieskich oczach. Krótko mówiąc, była w porządku.
Do stolika podszedł Starr w białej bluzie szefa kuchni i wysokiej kucharskiej czapie. Wyglądał jak dwumetrowy ludzik z reklamy pączków Pillsbury’ego.
- Dobry wieczór - powiedział ciepło. - Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Pracy.
Moja żona, ambitna pochlebczyni, zerwała się na równe nogi jak rozochocona cheerleaderka i poklepała go po policzku. Potem zaczęła przedstawiać mu swoją rodzinę. Po kilku minutach cudownie bezsensownej rozmowy o niczym Starr zapoznał nas z wieczornym menu, polecając swoje słynne na cały świat kraby z patelni. Ale w ułamku sekundy przestałem go słuchać, bo przed oczami znowu stanął mi Todd, Carolyn i moje trzy miliony dolarów. Jak, u licha, przerzucą je na drugi brzeg Atlantyku, nie dając się złapać? I co z resztą pieniędzy? Może jednak skorzystać z kurierów Saurela? Ale nie, w Szwajcarii uznałem, że to zbyt ryzykowne. No bo jak to? Spotkać się z kimś obcym w umówionym miejscu i tak po prostu dać mu tyle szmalu?