Z tą myślą zamknąłem oczy i udałem, że śpię. Już niedługo mieliśmy być w Szwajcarii.
*
Firma Rolanda Franksa mieściła się na parterze wąskiej dwupiętrowej kamienicy z czerwonej cegły przy jednej z cichych brukowanych uliczek Genewy. Naprzeciwko ciągnął się rząd małych sklepów rodzinnych, ale chociaż był środek dnia, nie panował tam zbyt duży ruch.
Postanowiłem spotkać się z Franksem w cztery oczy. Uznałem, że tak będzie najrozsądniej, bo tematy, jakie mieliśmy poruszać, wysłałyby mnie za kratki na tysiąc lat.
Ale nie, nie chciałem, żeby te ponure myśli rzuciły cień na spotkanie z moim arcyfałszerzem. Z moim fałszmistrzem. Tak, z fałszmistrzem! Z jakiegoś powodu nie mogłem wybić sobie tego słowa z głowy. Fałszmistrz. Możliwości były... nieskończone! Tyle diabelskich strategii do wykorzystania! Tyle praw do obejścia pod osłoną dobrze spreparowanych dokumentów!
Z ciocią Patricią poszło jak po maśle. To był dobry znak. Wracała już do Londynu i miałem nadzieję, że wypiwszy do lunchu pięć szklaneczek irlandzkiej whisky, czuła się w samolocie znacznie lepiej, niż lecąc do Genewy. A Danny... To już inna historia. Ostatni raz widziałem go w gabinecie Saurela, kiedy prowadziliśmy dyskurs o rozbrykanej naturze szwajcarskich samiczek.
Korytarz prowadzący do gabinetu Franksa był mroczny i zalatywał pleśnią, i to skromne, surowe otoczenie trochę mnie zasmuciło. Fałszmistrz. Arcyfałszerz - oczywiście nie nosił takiego tytułu, nic z tych rzeczy. Myślę nawet, że to ja pierwszy tak go nazwałem.
Jego oficjalny tytuł - administrator, zarządca lub powiernik - był zupełnie niewinny i nie nasuwał żadnych negatywnych skojarzeń. Z prawnego punktu widzenia oznaczał kogoś zaufanego i zobowiązanego do doglądania interesów innych. W Stanach Zjednoczonych lubowali się w nich przedstawiciele białej elity angloamerykańskiego pochodzenia, którzy powierzali im doglądanie spraw spadkowych lub prowadzenie specjalnych funduszów dla swoich zidiociałych synów i córeczek. Większość zarządców pracowała zgodnie z zaleceniami ustalonymi przez tych, którzy ich zatrudniali i którzy dokładnie określali, ile pieniędzy trzeba wypłacić i kiedy. Jeśli wszystko szło zgodnie z planem, zidiociałe dzieci dostawały większość kasy dopiero wtedy, kiedy były już na tyle dojrzałe, by zdać sobie sprawę, że naprawdę są idiotami. Ale i tak wystarczało im szmalu na resztę swego anglosasko-protestanckiego życia w typowy anglosasko-protestancki sposób.
Ale Roland Franks nie należał do takich administratorów. Reguły naszej współpracy miałem ustalać ja, w sposób najbardziej dla mnie korzystny. Chciałem, żeby odpowiadał za całą papierkową robotę i za składanie wszystkich zagranicznych podań. Żeby spreparował również oficjalnie wyglądające dokumenty, podkładki uwiarygodniające przerzut pieniędzy oraz inwestycje własne w należących do mnie firmach. Potem, znowu zgodnie z moimi wskazówkami, miał rozproszyć pieniądze tam, gdzie zechcę, w każdym razie za granicą.
Otworzyłem drzwi i wtedy go zobaczyłem: o tak, mój cudowny fałszmistrz. Recepcji nie było, był tylko duży, ładnie urządzony gabinet o wyłożonych mahoniem ścianach, z grubym brązowym dywanem na podłodze. A on opierał się o brzeg wielkiego dębowego biurka zawalonego niezliczonymi papierami i był... gruby jak beczka! Mniej więcej mojego wzrostu, miał olbrzymi brzuch i psotny uśmieszek na twarzy, który mówił: „Większość czasu spędzam na oszukiwaniu władz obcych państw”.
Tuż za nim stała wielka orzechowa półka na książki; miała trzy i pół metra wysokości i sięgała sufitu. Była wypełniona setkami oprawionych w skórę ksiąg identycznej wielkości, grubości i w identycznym ciemnobrązowym kolorze. Ale na grzbiecie każdej widniał inny złoty napis. Widywałem takie w Stanach. Były to oficjalne księgi korporacyjne, dowód założenia spółki. Każda zawierała statut, czyste formularze akcji, pieczęć i tak dalej. Przy półce stała staromodna drabina na kółkach.
Roland Franks podszedł i chwycił mnie za rękę, zanim zdążyłem ją podnieść. Zaczął nią energicznie potrząsać.
- Jordan, Jordan... - powiedział z szerokim uśmiechem. - Musimy się szybko zaprzyjaźnić! Jean Jacques dużo mi o panu opowiadał, o pańskiej przeszłości i pańskich planach. Jest tyle do omówienia, a mamy tak mało czasu, hę?
Jego tusza i wylewność trochę mnie zaskoczyły, ale natychmiast go polubiłem. Było w nim coś bardzo szczerego, prostolinijnego. Czułem, że mogę mu zaufać.
Gestem ręki wskazał mi czarną skórzaną sofę, a sam usiadł w czarnym skórzanym fotelu klubowym naprzeciwko. Ze srebrnej papierośnicy wyjął papierosa bez filtra i postukał nim w wieczko, by ubić tytoń. Potem sięgnął do kieszeni spodni, wyjął srebrną zapalniczkę, odchylił do tyłu głowę, żeby nie osmalił go dwudziestocentymetrowej wysokości płomień, i mocno zaciągnął się dymem.
Obserwowałem go w milczeniu. W końcu, po dobrych dziesięciu sekundach, wypuścił powietrze, ale bez choćby jednej smużki dymu. Niesamowite. Co on z nim zrobił?
Już miałem go o to spytać, lecz mnie uprzedził.
- Musi mi pan opowiedzieć o swoim locie do Szwajcarii. To już niemal legenda. - Puścił do mnie oko, rozłożył ręce i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Ech, jestem prostym człowieczkiem i w moim życiu jest tylko jedna kobieta, moja urocza żona”. - Dużo słyszałem o pańskiej firmie brokerskiej i innych firmach, które do pana należą. Jest pan taki młody, a tyle już pan osiągnął. Wygląda pan jak chłopiec, mimo to...
Arcyfałszerz mówił i mówił, rozpływając się nad moją młodością i inteligencją, ale ja nie mogłem się skupić. Za bardzo pochłaniało mnie obserwowanie jego wielkich policzków, które podskakiwały i wydymały się jak żagle łodzi na wzburzonym oceanie. Roland miał bystre brązowe oczy, niskie czoło, gruby nos i bardzo jasną cerę, a jego głowa zdawała się przyklejona bezpośrednio do piersi. Włosy miał ciemnobrązowe, niemal czarne, zaczesane do góry i przyklejone do okrągłej czaszki. Moje pierwsze wrażenie było trafne: biło z niego intensywne wewnętrzne ciepło, joie de vivre człowieka, który czuje się doskonale w swojej własnej skórze, radość, którą można by zalać całą Szwajcarię.
- I tak to właśnie wygląda, mój przyjacielu - mówił. - Kluczem jest zachowanie całkowitej wiarygodności. To równie ważne jak postawienie kropki nad „i” albo kreseczki w „t”. Prawda?
Dotarła do mnie tylko końcówka, mimo to przekaz był jasny: liczy się przede wszystkim to, co zostaje na papierze.
- Całkowicie się z panem zgadzam - odparłem głosem bardziej drewnianym niż zwykle. - Zawsze szczyciłem się swoją ostrożnością, tym, że realistycznie patrzę na świat, w którym przyszło mi żyć i pracować. Ludzie tacy jak my nie mogą sobie pozwolić na nieostrożność. Na ten luksus stać tylko kobiety i dzieci.
Wygłosiłem tę kwestię z mądrością wiekowego starca i nadzieją, że Roland nie widział Ojca chrzestnego. Miałem wyrzuty sumienia, że podkradłem Don Corleone jego gniewny tekst, ale nie mogłem się powstrzymać. W filmie było tyle wspaniałych dialogów, że mały plagiat zdawał się czymś zupełnie naturalnym. Zresztą Don i ja wiedliśmy podobne życie, prawda? Nigdy nie rozmawiałem przez telefon, krąg powierników ograniczyłem do garstki starych, najbardziej zaufanych przyjaciół, przekupywałem policjantów i polityków, Biltmore i Monroe Parker płaciły mi co miesiąc haracz... Mieliśmy z sobą dużo wspólnego. Ale w przeciwieństwie do mnie Don Corleone nie był nałogowym narkomanem ani nie dawał się wodzić za nos wystrzałowej blondynie. Cóż, nikt nie jest doskonały i każdy ma swoją piętę achillesową.
- Cudowne spostrzeżenie jak na kogoś tak młodego - odparł Roland, nie wychwyciwszy plagiatu. - Całkowicie się z tym zgadzam. Nikt poważny nie może sobie pozwolić na luksus nieostrożności. Dzisiaj poświęcimy temu dużo uwagi. Jak sam pan zobaczy, przyjacielu, mogę nosić wiele różnych masek i pełnić wiele różnych funkcji. Te bardziej prozaiczne, takie jak zajmowanie się papierkową robotą, ewidencjonowanie czy składanie podań, na pewno pan zna. Dlatego je pominiemy. Pytanie brzmi: Od czego zaczniemy, przyjacielu? Co zamierzasz? Powiedz, a ja ci pomogę.