Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Typowa emisja, którą plasowaliśmy na rynku, składała się z dwóch milionów jednostek udziałowych po cztery dolary sztuka, co samo w sobie nie robiło wrażenia. Ale kiedy miało się boisko futbolowe pełne młodych Strattonitów - uśmiechających się, nieustannie wydzwaniających i wyłupujących klientom oczy - popyt zdecydowanie przewyższał podaż. W konsekwencji, kiedy tylko zaczynaliśmy sprzedaż, cena jednostki wzrastała do dwudziestu i więcej dolarów. Dać klientowi pakiet dziesięciu tysięcy akcji to tak, jakby podarować mu kilka milionów dolarów. Dlatego oczekiwaliśmy, że klient będzie grał z nami dalej, to znaczy, że po rozpoczęciu sprzedaży publicznej na każdą jednostkę po cenie wyjściowej dokupi dziesięć razy więcej (już na rynku wtórnym).

- Dobrze - mruknąłem. - Dam ci te dziesięć tysięcy, bo kocham cię i wiem, że jesteś lojalny. A teraz zrzuć trochę ciała, bo dostaniesz ataku serca.

Gruby Howie uśmiechnął się jowialnie.

- Niech bogowie ci wynagrodzą, o wielki! Niech bogowie cię wynagrodzą! - Z trudem oddał mi pokłon. - Jesteś królem, jesteś Wilkiem, jesteś... wszystkim! Twe życzenie jest dla mnie...

Nie pozwoliłem mu dokończyć.

- Zjeżdżaj, Gelfand. I dopilnuj, żeby nikt z twojej sekcji nie wybuczał go ani niczym w niego nie rzucał. Mówię poważnie, okej?

Howie zaczął wycofywać się małymi kroczkami nisko pochylony, kłaniając mi się z wyciągniętymi rękami, jakby wychodził z audiencji u faraona.

Pieprzony grubas - pomyślałem. Ale jaki wspaniały broker! Głos miał przekonujący i gładki jak jedwab. Był jednym z moich pierwszych pracowników i kiedy do mnie przyszedł, miał zaledwie dziewiętnaście lat. W pierwszym roku zarobił dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. W tym przymierzał się do półtora miliona. Mimo to wciąż mieszkał z rodzicami.

W tym momencie coś zadudniło w głośnikach.

- Eee... bardzo przepraszam. Pewnie nie wszyscy mnie znają, więc się przedstawię. Nazywam się Steve Madden i jestem prezesem...

Zanim zdążył dokończyć pierwszą myśl, przerwało mu kilka okrzyków:

- Wiemy, wiemy!

- Ładna czapeczka!

- Czas to pieniądz! Do rzeczy, kurczę, do rzeczy!

Ktoś głośno zabuczał, zasyczał, ktoś inny zagwizdał i zawył. Potem w sali zapadła cisza.

Steve zerknął na mnie niepewnie. Miał lekko rozchylone usta i oczy wielkie jak spodki. Wyciągnąłem ręce otwartymi dłońmi do przodu i kilka razy poruszałem nimi, jakbym mówił: „Uspokój się, wyluzuj!”.

Madden kiwnął głową i wziął głęboki oddech.

- Chciałbym najpierw powiedzieć kilka słów o sobie, o swoich doświadczeniach w branży obuwniczej. A potem omówić moje wielkie plany, moje i firmy. Kiedy miałem szesnaście lat, zacząłem pracować w sklepie z obuwiem, zamiatając podłogę w magazynie. I gdy moi kumple uganiali się po mieście za dziewczynami, ja uczyłem się wszystkiego o damskich butach. Byłem jak Al Bundy z butem sterczącym...

- Mikrofon jest za daleko! - krzyknął któryś z brokerów. - Ni chuja nie słychać! Przysuń go bliżej!

Steve podniósł mikrofon do ust.

- Przepraszam. Tak jak mówiłem, pracuję w tej branży, odkąd tylko pamiętam. Zaczynałem w magazynie małego sklepu obuwniczego Jildor Shoes w Cedarhurst. Potem zostałem sprzedawcą. I to... i to właśnie wtedy, kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem... zakochałem się w damskich butach. Przyznam się szczerze, że...

Zerknąłem w głąb sali i zobaczyłem kilka bardzo zaskoczonych twarzy. Nawet asystentki, na które zawsze można było liczyć, bo zachowywały się dość spokojnie, z niedowierzaniem przekrzywiały głowę. Niektóre przewracały oczami.

I nagle zaatakowali.

- Co to za pedał?

- Człowieku, ty chory jesteś!

- Przestań przynudzać, pedale!

Podszedł do mnie Danny.

- Kurwa - szepnął - aż mi wstyd.

Ciężko westchnąłem.

- Przynajmniej zgodził się oddać akcje do depozytu. Szkoda, że nie zdążyliśmy spisać dzisiaj umowy, ale kto powiedział, że świat jest doskonały? Okej, trzeba to przerwać, bo zjedzą go żywcem. Nie wiem, co mu się stało. Ćwiczył to ze mną kilka minut temu i wszystko było dobrze. Ma naprawdę niezłą firmę. Musi tylko o niej opowiedzieć. Wiem, to twój kumpel, i w ogóle, ale to kompletny pojeb.

- Zawsze taki był - odparł beznamiętnie Danny. - Nawet w szkole.

- Wszystko jedno. Dam mu jeszcze minutę, a potem tam pójdę.

Spojrzałem na Steve’a: pocił się jak mysz. Na piersi miał ciemną okrągłą plamę wielkości ziemniaka. Zrobiłem ręką kółko w powietrzu, niemo krzycząc: „Przyspiesz!” „O planach! Mów o planach!”.

Steve kiwnął głową.

- Teraz chciałbym opowiedzieć, jak założyłem firmę i jakie mam plany na przyszłość.

Słowom tym towarzyszyły westchnienia i przewracanie oczami, ale na szczęście nikt nie zaczął wyć.

Steve niezdarnie parł naprzód:

- Założyłem firmę, mając w kieszeni tysiąc dolarów i jeden but. But nazwałem Marilyn...

Jezu Chryste!

- Wyglądał jak chodak, taki jak z westernu. To był wspaniały but, może nie mój najlepszy, ale wspaniały. Udało mi się zrobić pięćset par, na kredyt, i zacząłem rozwozić je samochodem do sklepów. Jak wam ten but opisać? A więc tak... Miał grube podbicie i otwarte noski, ale wierzch... Nie, to chyba nieważne. Chciałem tylko powiedzieć, że był zupełnie wystrzałowy, inny, stąd moje hasło reklamowe: Jesteśmy inni. Ale firmę rozruszał dopiero but, który nazwałem Mary Lou, a był to but... naprawdę niezwykły.

Boże święty, co za idiota!

- Wyprzedzał swoje czasy. - Steve machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „Pies to drapał”. I ciągnął: - Pozwólcie, że go wam opiszę, bo to ważne. Była to odmiana klasycznej Mary Jane z lakierowanej skóry, zapinana na cieniutki paseczek. Ale największym przebojem było to, że miał pogrubiony nosek. Niektóre z obecnych tu pań na pewno wiedzą, o czym mówię, prawda? Tak, to był wspaniały but. - Zrobił pauzę z nadzieją na pozytywny odzew ze strony naszych asystentek, ale one tylko pokręciły głową. Zapadła dziwna, toksyczna cisza, taka, jaka zapada w małym miasteczku w Kansas tuż przed uderzeniem tornada.

Kątem oka zobaczyłem samolot z papieru, który leciał zakosami przez salę. Dobrze chociaż, że nie rzucali niczym prosto w niego. Mieli dopiero zacząć.

- Zaczynają się denerwować - szepnąłem. - Iść tam?

- Jeśli ty nie pójdziesz - odparł Danny - pójdę ja. Rzygać mi się chce.

- Dobra, to idę. - Ruszyłem w stronę mównicy.

Kiedy tam doszedłem, Steve mówił właśnie o Mary, kurwa, Lou. Zanim wyrwałem mu mikrofon z ręki, zdążył powiedzieć, że jest to but trwały, w rozsądnej cenie, słowem, doskonały do promocji.

Wyszarpnąłem mu mikrofon tak szybko, że nie zdążył zaprotestować, i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że opowiadanie o tych cholernych butach tak go pochłonęło, że przestał się pocić. Co gorsza, był tak spokojny, że zupełnie nie wyczuwał, iż brokerzy mogą go zaraz zlinczować.

- Co ty robisz? - sapnął. - Dobrze mi idzie, podoba im się. Wracaj, nad wszystkim panuję!

Zmrużyłem oczy.

- Znikaj, Steve. Zaraz zaczną rzucać w ciebie pomidorami. Ślepy jesteś? Ta twoja Mary Lou gówno ich obchodzi. Oni chcą tylko opchnąć akcje i zarobić. Idź do Danny’ego i odpocznij, zanim zerwą ci z głowy czapkę razem ze skalpem i ostatnimi siedmioma włosami, jakie ci zostały.

W końcu skapitulował i zostawił mnie samego. Podniosłem rękę, prosząc o spokój, i w sali zapadła cisza. Przysunąłem bliżej mikrofon i kpiąco zacząłem:

- Dobrze, poproszę o oklaski dla Steve’a Maddena i jego wyjątkowego buta. Wystarczyło, że posłuchałem o małej Mary Lou i od razu sięgnąłem po słuchawkę, żeby zadzwonić do moich klientów. Dlatego chcę, żeby wszyscy, łącznie z asystentkami, nagrodzili oklaskami Steve’a i jego seksową Mary Lou! - Wetknąłem mikrofon pod pachę i zacząłem bić brawo.

I ot tak: burza oklasków! Strattonici klaskali, tupali, buczeli, wyli i wiwatowali bez żadnego opamiętania. Znowu podniosłem mikrofon, prosząc o ciszę, ale tym razem mnie nie posłuchali. Za bardzo żyli chwilą.

22
{"b":"259563","o":1}