ROZDZIAŁ 4
Raj dla elity
Jak napalony pies przeszukałem wszystkie dwadzieścia cztery pokoje domu. Przetrząsnąłem wszystkie zakamarki naszej dwuipółhektarowej posiadłości, żeby wreszcie niechętnie i ze smutkiem odwołać dalsze poszukiwania. Dochodziła dziewiąta i musiałem jechać do pracy. Nie miałem pojęcia, dokąd uciekła moja ambitna prowokatorka. Dlatego musiałem zrezygnować z porannego bzykanka, choć zrobiłem to z wielkim żalem, bo naprawdę miałem ochotę.
Wyjechaliśmy kilka minut po dziewiątej. Siedziałem z tyłu wielkiego granatowego lincolna z moim nienawidzącym białych szoferem za kierownicą. George Campbell pracował u mnie od czterech lat i przez ten czas powiedział nie więcej jak kilkanaście słów, przynajmniej do mnie. To, że poprzysiągł sobie milczenie, bywało irytujące, ale tego ranka nie miałem nic przeciwko temu. Uznałem, że po ostatnim spotkaniu z lubieżną Księżną odrobina ciszy i spokoju podziała na mnie jak balsam. Jechaliśmy nie gdzie indziej, jak do Lake Success na Long Island, niegdyś spokojnej osady zamieszkanej przez klasę średnią, gdzie mieściła się siedziba Stratton Oakmont.
Dzisiaj Lake Success przypominało Tombstone w Arizonie przed przybyciem Earpów. Kiedy otworzyliśmy tam swoje podwoje, miasteczko momentalnie ożyło, chcąc zaspokoić potrzeby, zachcianki i pragnienia moich pokręconych brokerów. Były tam teraz nie tylko urokliwe sklepy i sklepiki, ale i burdele, nielegalne jaskinie hazardu, nocne kluby - słowem, wszystkie możliwe rozrywki. Był nawet dobrze zorganizowany szwadron prostytutek, które za dwieście dolarów od numerku bzykały się z chłopakami na najniższym piętrze podziemnego parkingu.
Miejscowi sklepikarze początkowo bardzo protestowali przeciwko obecności wesołej kompanii prymitywnych brokerów, z których wielu pochodziło z amerykańskiej dziczy. Ale szybko zauważyli, że moi pracownicy w ogóle nie patrzą na metki. Dlatego szybciutko podnieśli ceny i znowu zapanował spokój, tak jak kiedyś na Dzikim Zachodzie.
Limuzyna sunęła po Chicken Valley Road, jednej z najpiękniejszych dróg na Złotym Wybrzeżu. Uchyliłem okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Patrzyłem na soczysto zielone pole golfowe Brookville Country Clubu, nad którym przeleciałem wczesnym rankiem. Klub mieścił się bardzo blisko mojego domu, tak blisko, że mógłbym ustawić piłeczkę na moim trawniku, wziąć kij, najlepiej metalową siódemkę, i dobrze mierzonym uderzeniem posłać ją w okolice ich siódmego dołka. Ale oczywiście ja, skromny Żyd, który miał czelność naruszyć granice tego protestanckiego raju, ani myślałem starać się o członkostwo. Nie zawracałam sobie tym głowy.
Żydzi byli niemile widziani nie tylko tam. Nie, nie, nie! Niechętnym okiem patrzyły na nas wszystkie okoliczne kluby, nie tylko zresztą na Żydów, ale i na tych wszystkich, którzy nie byli błękitnej krwi waspowskimi sukinsynami. (Trzeba przyznać, że Brookville Country Club przyjmował katolików, więc nie był jeszcze najgorszy). Kiedy Księżna i ja przeprowadziliśmy się tu z Manhattanu, wszystko to razem cholernie mnie wkurwiało. Jakby, cholera, byli jakimś elitarnym klubem albo tajnym stowarzyszeniem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że WASP to melodia przeszłości, poważnie zagrożony gatunek, tak jak ptak dodo czy puszczyk plamisty. A ponieważ wciąż bronią swoich klubików golfowych i domków myśliwskich przed hordami pejsatych, są niczym więcej jak dwudziestowiecznymi obrońcami Little Big Horn stojącymi w obliczu nieuchronnej inwazji dzikich Żydów, takich jak ja, tych, którzy zbiwszy majątek na Wall Street, przyjechali tu pomieszkać, jak kiedyś wielki Gatsby.
Limuzyna skręciła łagodnie w lewo i wjechaliśmy na Hegemans Lane. Po lewej stronie były Stajnie Złotego Wybrzeża albo - jak woleli nazywać je właściciele - Ośrodek Jeździecki Złote Wybrzeże, co brzmiało bardziej elitarnie i bardziej po anglo-amerykańsku.
Kiedy go mijaliśmy, zobaczyłem stajnię w zielono-białe pasy, gdzie Księżna trzymała swoje konie. Pieprzone chabety - wyszedł z tego jeden wielki koszmar. Zaczęło się od właściciela ośrodka, uzależnionego od „cytrynek” grubego Żyda o uśmiechu jak tysiącwatowa żarówka, którego życiowym celem - oczywiście tajnym - było to, by w końcu wzięto go za prawdziwego WASP-a. On i jego tleniona pseudoprotestancka blond żoneczka natychmiast nas rozgryźli i postanowili wcisnąć nam wszystkie swoje najgorsze konie, w dodatku z trzystuprocentowym narzutem. Jakby tego było mało, kiedy tylko je kupiliśmy, zapadły na jakieś dziwne choróbsko. Rachunki za weterynarza, rachunki za paszę, honoraria dla stajennych, którzy musieli tymi chabetami jeździć, żeby nie straciły formy - zrobiła się z tego wielka czarna dziura.
Ale moja zmysłowa Księżna, naonczas ambitna amazonka, bywała tam codziennie, żeby karmić konie marchewkami i kostkami cukru i pobierać lekcje jazdy - mimo że miała nieuleczalną alergię na końską sierść i wracała do domu kichając, prychając i nieustannie się drapiąc. Ale hej, kiedy wszedłeś między wrony, musisz krakać tak jak one. Mieszkaliśmy w protestanckim raju, a w protestanckim raju wszyscy kochają rumaki - albo tylko udają.
Kiedy limuzyna przecięła Northern Boulevard, znowu odezwał się mój cholerny krzyż. Mieszanka prochów, którymi raczyłem się poprzedniego wieczoru, przebiła się już przez system nerwowy i trafiła do wątroby i naczyń limfatycznych, gdzie było jej miejsce. Ale znaczyło to również, że ból niebawem powróci. Że obudzi się powoli jak rozwścieczony smok i znowu buchnie ogniem. Zaczynał się zwykle w krzyżu, po lewej stronie, a potem ogarniał całą lewą nogę. Czułem się wtedy tak, jakby ktoś wkręcał mi w udo rozżarzony do czerwoności pręt. Trudno to było wytrzymać. A kiedy próbowałem rozmasować nogę, ból przesuwał się w inne miejsce.
Głęboko odetchnąłem i z trudem poskromiłem chęć, by wyjąć trzy „cytrynki” i połknąć je na sucho. Ale nie, zachowałbym się bardzo nieodpowiedzialnie. Chociaż byłem szefem, jechałem do pracy i nie mogłem wejść tam, zataczając się i śliniąc jak kretyn. Mogłem tak zrobić tylko wieczorem, wieczorem było to dopuszczalne. Dlatego odmówiłem szybko modlitwę do Najwyższego, błagając go, żeby zesłał z nieba piorun i usmażył kundla mojej żony.
Po tej stronie Northern Boulevard było zdecydowanie taniej, bo przeciętny dom kosztował tu niewiele ponad milion. Boże, co za ironia. Jak to możliwe, aby chłopak z biednej rodziny stał się niewrażliwy na rozbuchane bogactwo do tego stopnia, że na dom za milion dolarów patrzył jak na nędzną chatkę? Ale w sumie nie było to takie złe, prawda? Wszystko się dokumentnie pochrzaniło i nikt nie mógł się już w tym połapać.
Wtedy zobaczyłem biało-zieloną tablicę nad wjazdem na Long Island Expressway. Już wkrótce miałem wejść do siedziby Stratton Oakmont - mojego drugiego domu - gdzie ryk najdzikszej sali centrum operacyjnego w Stanach sprawi, że obłęd stanie się czymś zupełnie normalnym.
ROZDZIAŁ 5
Najsilniejszy narkotyk
Firma bankowo-inwestycyjna Stratton Oakmont zajmowała parter wielkiego biurowca z czarnego szkła, który wyrastał na trzy piętra z grząskich trzewi starego bagniska. Ale nie, w rzeczywistości nie było aż tak źle. Większość bagniska osuszono na początku lat osiemdziesiątych i stał tam teraz nowoczesny kompleks biurowy z olbrzymim trzypoziomowym parkingiem podziemnym, gdzie podczas przerwy na lunch moi brokerzy rżnęli się ze szwadronem wesołych prostytutek.
Tego dnia, tak jak każdego innego, na widok mojego miejsca pracy omal nie pękłem z dumy. Czarne, lustrzane ściany błyszczały jaskrawo w porannym słońcu, przypominając mi, jak daleko zaszedłem w ciągu tych ostatnich pięciu lat. Trudno było sobie wyobrazić, że zaczynałem w rozdzielni elektrycznej komisu samochodowego. Kiedyś rozdzielnia, a teraz to.
W zachodniej części budynku było olbrzymie wejście, które miało olśnić każdego gościa. Ale my nigdy tamtędy nie wchodziliśmy. Główne wejście było za daleko, a czas to pieniądz. Wszyscy pracownicy Stratton Oakmont, łącznie ze mną, korzystali z betonowej rampy w południowej części gmachu, która prowadziła prosto do głównej sali.