Литмир - Электронная Библиотека

Spiralami schodów, gęstą siecią korytarzy płynęły czerwone, zielone, niebieskie, nawet ciemnofioletowe ognie, niewyraźnie oświetlając znużone twarze o zaciętych, milczących ustach. Coraz nowe światła dołączały się do tego niezwykłego pochodu i wkrótce migocąca tęczowym blaskiem znaczna część poziomów sprawiała wrażenie jakiegoś niezwykłego teatru.

To samo działo się na pierwszych poziomach. Poprzez lucerniki i łąki gęstych, słodkich traw, dróżkami pomiędzy żelaznymi ogrodzeniami okólników dla świń poruszały się światła, jakby na spotkanie tamtych, płynących z góry. Przedostawały się poza barykady. Szły dalej i dalej… A że drewnianych pochodni brakowało tu zupełnie, całość tej niezwykłej iluminacji była jeszcze jaskrawsza, bardziej pstra.

Z daleka widać było jedynie różnokolorowe ogniki, jak gdyby poruszały się same lub niesione prądem płynącej wody. Tylko z bliska można by stwierdzić, że twarze idących są czarne.

Tutaj także milczenie było raczej regułą. Poszczególne, niegłośne zdania stanowiły wyjątek. Później dopiero, na dziesiątych i dwudziestych poziomach przerodziły się one w potężną, huczącą falę głosów.

Pochód trwał i rósł. Nikt i nic nie stawiało tamy rozprzestrzeniającej się fali ludzkiej. Tylko z rzadka przed korowodem świateł mignął cień zalęknionego policjanta… Tylko później, w pobliżu dyrekcji policji i apartamentów prezydenta, krótka seria strzałów przecięła głuchy pomruk nadciągającej burzy…

Summerson drgnął w fotelu. Wrzawa tłumu, która już jakiś czas dochodziła jego uszu, spotęgowała się gwałtownie. W huczący ton wdarło się kilka strzałów z pistoletu.

Prezydentowi wydało się, że słyszy gniewny tupot tysiąca nóg. Zacisnął powieki jak gdyby z obawy, że ujrzy w czerni palący, nienawistny wzrok wielu ludzi.

Skąd bierze się w nich odwaga stawiania czoła jemu, władcy świata? Przecież tego chyba nie organizuje ani Morgan, ani Mellon? Czy ten tłum nie rozumie, że ktoś musi nim rządzić? Przecież zawsze istnieli, bo muszą istnieć, ci, co rządzą, i ci, co są rządzeni. Rządy „ludu”, o których wspominają stare księgi, to fikcja. „Szaleńcy! Cóż oni by zrobili bez silnej władzy? A czy ktokolwiek w Celestii potrafi lepiej niż ja kierować państwem? Wszystko, co robię, to dla ich dobra… To wszystko dla ich dobra — powtarzał w myślach. — Nikt nie jest w stanie odmienić praw odwiecznych”.

Summerson czuł fikcyjność tego, co od pokoleń wpajano mieszkańcom Celestii jako absolutną prawdę. W prawdę tę człowiek musiał wierzyć bez zastrzeżeń, nie porywając się na nią swoim słabym, ograniczonym rozumem. Prawda ta była świętością dla tułacza, pielgrzymującego w zamkniętej puszce z almeralitu po nie kończących się bezdrożach Wszechświata.

To przypomniało prezydentowi pewną ciekawą sprawę: W tajnym archiwum, przez parę wieków strzeżonym pilnie przed każdym, kto nie należał do najwyższego kierownictwa państwa, znajdowała się dziwna Biblia. Zarówno pożółkły papier, jak i archaizmy językowe zarzucone w mowie od czasów niepamiętnych wskazywały na jej starożytne pochodzenie. Składała się z dwóch zupełnie odmiennych części, nie nazwanych tomami, lecz testamentami: starym i nowym.

Summerson czytał wiele rozdziałów tej księgi, której nie mógł objąć jego umysł.

Trudno mu było zrozumieć zwłaszcza to, o czym świadczyły inne materiały zamknięte w archiwum — że owa dziwaczna dla niego Biblia, w swej drugiej części głosząca miłość bliźniego jako powszechny obowiązek i nakazująca przebaczać swoim wrogom, była aż do ucieczki Celestii przez okrągłe dwadzieścia wieków nie bajką, lecz źródłem wiary dla wielu milionów ludzi. Czy na miłości wzajemnej i gotowości do bezinteresownej ofiary dla innych można zbudować świat? To utopia, w którą nikt rozsądny nie wierzy, gez silnego państwa, bez władzy elity, bez przymusu, a więc i policji, ci naiwni i krótkowzroczni marzyciele zmarliby z głodu i zimna. Tylko tacy ludzie jak on — Summerson — mogą uratować świat.

Ta myśl przeniosła prezydenta do dyrekcji policji. Co się tam dzieje? Czy rozkazy jego są wykonywane?

Czy ktoś stamtąd choć trochę panuje nad sytuacją? Stella wydała tajemnicę kryjówki zbiegów, a jemu nic z tego nie przyszło. Wydało mu się, że ginie właśnie dlatego, iż wskutek jakiegoś okropnego zbiegu okoliczności nie może posiąść tajemnicy, którą policja wydarła jego córce i na jego rozkaz.

Więc Stella powiedziała… A tamtą, Brown, pewno zamęczyli. Niech tam! Przeklęta dziewczyna!

Summersonem owładnął dziwny nastrój. Stella powiedziała… Czuł i zadowolenie, i gorycz. Chwilami nad uczuciem zaspokojenia dumy własnej górowało przytłumione rozczarowanie. Dlaczego jego córka załamała się przy lada „dziecinnym” przesłuchaniu? Tak, załamała się! Bo przecież ani na chwilę nie mógł uwierzyć, aby jej ostatni krok powodowany był skruchą i poczuciem winy. Po prostu zlękła się policji. A tamta trzpiotowata reporterka okazała taki hart, na jaki by on sam chyba nigdy się nie zdobył.

To go gniewało najbardziej i chociaż nie przyznałby się za nic w świecie nawet przed samym sobą — instynktownie czuł podziw dla mężnej dziewczyny.

Czy jednak rzeczywiście przyczyną, która na początku skłaniała Stellę do milczenia, mogła być wyłącznie miłość do Kruka?

Myśl ta cofnęła go nagle w otchłań czasu. Zapadł się w lata dzieciństwa i młodości, w te dni odległe, prawie obce jego trzeźwym obecnym zainteresowaniom życiowym. A kiedy teraz przypomniał sobie ojca, matkę, obie żony — zmarłych od lat wielu — stwierdził zimno, że nikogo z nich naprawdę nie kochał.

Ojciec Edgara Summersona był człowiekiem podobnego pokroju, co on sam. Gracz polityczny, mało troszczący się o rodzinę, pochłonięty przeróżnymi kombinacjami, umacniał w szybkim tempie swoją pozycję w sferach rządzących. Zimny, wyrachowany i bezwzględny, budził strach w otoczeniu, nie wyłączając żony i syna. Za to matka na swój sposób bardzo kochała jedynaka i pozwalała mu na wszystko.

Prezydent przypomniał sobie pierwszą i jedyną w swoim życiu miłość — Rite Dalton. Miał wtedy 19 lat. Plany młodych układały się na pozór różowo. Rodzina Edgara wprawdzie byłaby chętniej widziała w swoim gronie bądź córkę „wielkiego” Handersona, bądź też pannę Mellon, kolosalnie bogatą jedynaczkę, ale stada kóz, które miała wnieść Rita w posagu, były też nie do pogardzenia.

Nieprzewidziana okoliczność zniweczyła marzenia zakochanych. Gdy Loch, chcąc pozbyć się konkurencji, wytruł kozy Daltona — o czym mówiono sobie tylko na ucho, bo oficjalnie jako przestępców skazano Murzynów — stary Summerson uznał małżeństwo syna z córką zbankrutowanego hodowcy za mezalians i oświadczył sucho synowi, ze rozkazuje mu zerwać z Ritą. Dziewiętnastoletni Edgar po raz pierwszy i ostatni w życiu sprzeciwił się woli ojca. Stary wpadł w gniew, począł grozić synowi, lecz niebawem zmienił taktykę. Jeszcze tego samego dnia wykupił od bankiera Davida weksle Daltona wystawione na znaczną sumę. Przerażony bankrut, zagrożony licytacją, o ile nie zerwie w ciągu sześciu godzin zaręczyn córki, uległ groźbie.

Na rozkaz ojca Rita przez kilka dni nie przyjmowała Edgara. Rzekomo była nieobecna. Kiedy chłopak zaczął się buntować rozumiejąc, że w maleńkim światku o średnicy jednego kilometra, gdzie najdalsza podróż trwała tylko minuty, nikt nie opuszcza mieszkania na całe dni — stary Summerson zastosował wobec syna areszt domowy.

Od tych dni luksusowego więzienia pogłębiła się szybko deprawacja młodzieńca, który do tej pory nie znał borykania się z życiem, ale także nie wyrządzał świadomie ludziom zła. Poczucie własnej krzywdy zrodziło w nim mściwą żądzę odwetu. Nie wiedział jeszcze, na kim będzie się mścił, ale przysiągł sobie, że skoro odzyska wolność — będzie już zupełnie inny.

Ten proces duchowy nie potrafił jeszcze zabić w Edgarze szczerego uczucia miłości do Rity. Toteż dowiedziawszy się, że wychodzi ona za mąż za starszego Lunowa, wpadł w histeryczną rozpacz i zagroził matce samobójstwem.

Rychło jednak dokonał się w chłopcu przełom. W niemałym stopniu przyczynił się do tego ojciec Edgara…

80
{"b":"247841","o":1}