Литмир - Электронная Библиотека

„Dowiadujemy się z kół dobrze poinformowanych, że pan prezydent Edgar Summerson wręczył wczoraj w południe konstruktorowi rządowemu Bernardowi Krukowi na prywatnej audiencji dokument następującej treści: Zobowiązuję się wyrazić zgodę na małżeństwo mojej jedynej córki, Stelli Summerson, z konstruktorem rządowym Bernardem Krukiem, jeżeli ten w terminie 3 dni, licząc od dziś, godziny szesnastej, opracuje, zmontuje i przysposobi do praktycznego działania urządzenie pozwalające na ręczne kierowanie miotaczami i dwuzakresowe regulowanie strefy dezintegracji w granicach… ” Później następowały liczby i jeszcze jakieś wymaganie pod twoim adresem. Tak mnie to zelektryzowało, przyznaję, że nie pamiętam zakończenia.

Kruk słuchał tego ze wzrastającym niepokojem.

Pierwszym jego odruchem było sięgnąć do kieszeni.

Otworzył portfel. Gdy uczuł pod palcami prezydenckie zobowiązanie, nie rozumiał już zgoła nic. A więc nie wykradziono mu go? Kto w takim razie opublikował treść dokumentu? Summerson? Ktoś z jego najbliższego otoczenia? Raczej wykluczone. A więc ktoś od Greena. Ale kto? Przypomniało mu się, że widział Daisy na plaży. Czy możliwe, aby ona popełniła takie świństwo?

— Może byśmy się przespacerowali? — zaproponował Williams. — Sądzę, że mamy o czym pogadać.

— Jestem strasznie zajęty — odparł Bernard szczerze. — Nie myślcie, że unikam rozmowy z wami, przeciwnie, bardzo pragnąłbym podzielić się z kimś wątpliwościami, które mnie gnębią. Bo ja z tego wszystkiego bardzo mało rozumiem. Prawdę powiedziawszy nic. Ale, wierzcie mi, przede mną cała noc harówki.

Odmowa, chociaż umotywowana, nie odniosła skutku.

— Źle rozumujesz — podjął Schneeberg. — Te piętnaście minut, które chcemy urwać z twego czasu, na pewno cię nie zbawią. Skoro podjąłeś się, to znaczy, że zdążysz, taki już jesteś. Ta sprawa nasuwa nam wątpliwości różnego rodzaju. Obawiam się, że to nie jest rzecz błaha. Proszę cię, Ber, chodź z nami.

Nie czekając odpowiedzi ściągnął windę.

Po chwili drzwi stacyjki zamknęły się za nimi. Wagon centralnej windy pneumatycznej cicho i lekko unosił ich w górę. Minęli okręg handlowy, dalej instytuty rządowe, średniozamożną dzielnicę mieszkalną, ogrody warzywne i sady na 34 poziomie, skupiony na dwóch poziomach przemysł chemiczno-spożywczy, aż przebijając sufit za sufitem wjechali w strefę pól uprawnych.

Trzy poziomy należące do syndykatu Agro, na którego czele stali Mellon i Green, następnie 55 i 56 poziom Edgara Summersona. Zaraz za nimi rozciągała się reszta olbrzymich posiadłości grupy Agro.

Poziom 56 stanowił, jak i wszystkie inne, zamknięty pierścień otaczający oś wirowania małego świata. Znaczna, ponad 400-metrowa średnica tego pierścienia sprawiała, że krzywizna „ziemi” oraz rozlewającego życiodajne promienie „nieba-sufitu” nie rzucała się tu zbytnio w oczy.

Każda piędź urodzajnej gleby, zabranej z Ziemi i bogato nawożonej, była tu wyzyskana z wielką pieczołowitością.

Szli wąziutką, ledwie dostrzegalną ścieżynką. Na lewo kłosiła się blisko ziemi pszenica o bladozielonych, krótkich liściach, z których strzelały promienisto zapowiedzi bliskiego urodzaju. Naprzeciwko bielało prawie już dojrzałe żyto. W gąszczu kłosów kryły się skarłowaciałe, pełzające po ziemi, zżółkłe listeczki.

Idąc gęsiego trzej mężczyźni nie zdradzali najmniejszego zainteresowania tym widokiem. Nie zauważyli też rozśpiewanego kanarka, który w wolnym locie omal że otarł się żółtym skrzydełkiem o Schneeberga. Fizyk szedł pierwszy i odwróciwszy się do Kruka przerwał ciszę:

— Co sądzisz o tej przebudowie?

— Nic — odparł Bernard. — Prezydent nie wtajemniczył mnie w jej cele. Kazał robić i milczeć.

— To jest niezwykłe i niepokojące. Niepokojące chociażby przez tę niezrozumiałą tajemniczość — głośno myślał Williams. — Summerson nikomu nic nie powiedział. Cicho, sza… A teraz znów, dla odmiany, głośniki trąbią o tej rzekomej tajemnicy. Co u licha? Powiedz mi — zwrócił się do Kruka — co jeszcze polecił ci przebudować? Nie popełnisz niedyskrecji, bo i tak ogłoszono już całą treść dokumentu. Tak brzmi pismo, jak mówiliśmy, czy inaczej?

— Mniej więcej tak. Druga część zleconego mi zadania to, jak już wspomniałeś, przystosowanie miotacza do pracy na dwu zakresach.

— Wszystko to bardzo dziwne — odparł Schneeberg. — Trudno przypuścić, aby Summerson dla jakichś tam przywidzeń miał obiecywać córkę człowiekowi, który, wybacz Ber taką szczerość, w jego oczach nie posiada żadnych „kwalifikacji” na zięcia… To mi zupełnie nie trafia do przekonania. Wiem, że w rządowych sferach panowało dotąd przekonanie, że ten, komu Summerson odda rękę Stelli, będzie jego następcą.

— Uważam, że w naszym interesie, w interesie wszystkich ludzi — poprawił się Williams — jest poznać prawdę. Jeżeli miotacz ma być używany tak, jak to sobie wyobrażam… Nie, ja sobie tego nie wyobrażam realnie. Przecież, żeby to przeprowadzić, trzeba na pewien czas, wcale niekrótki, wyłączyć miotacze, a to znaczy narazić Celestię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Dlatego cel, którym się Summerson powoduje, musi być ogromnej wagi. Wciągnęliśmy cię w rozmowę, bo to nie jest błahostka… Są sprawy, których bagatelizowanie może się okazać nieobliczalne w skutkach.

— Prezydent każe nam wierzyć — zauważył Kruk.

— Nie! Po stokroć nie! — obruszył się Schneeberg. — My chcemy wiedzieć! My, to znaczy prawie 5000 mieszkańców, którzy żyją, chcą żyć, którzy mają prawo…

— Jednak — przerwał Williams — postępowanie prezydenta, jak dotąd, nie przekracza jego uprawnień.

Schneeberg przystanął tak gwałtownie, że na moment oparł się o Kruka. Rozejrzał się wokoło. Wielkie kolby kukurydzy stały gęsto i równo, nieruchome w otaczającej ich ciszy.

— Nie przekracza uprawnień! — zawołał w podnieceniu. — Jak dotąd! A kto mu zabroni je przekroczyć? Albo nie, powiedzmy, że nie przekroczy, że pozostanie w zupełnej zgodzie z konstytucją. A mimo to stanie się coś, co będzie końcem wszystkiego? Nas, jego, świata! Czy może być pociechą dla skazańca świadomość, że wyrok na niego zapadł prawidłowo, według procedury sądowej? A jeśli prezydent zwariował? Choroby psychiczne nie omijają i „wielkich rodów” Nie, my musimy wiedzieć wszystko. Musimy wiedzieć teraz, zanim sprawa dojrzeje do groźby zagłady, zanim chwilowe wyłączenie miotacza spędzi sen z powiek wszystkim tym, którzy w pełni zdają sobie sprawę z wagi niebezpieczeństwa. Czy sądzicie inaczej? No, powiedzcie! Mam prawie pewność, że pola prezydenta nie są jego uszami, że chyba nie ma tu aparatów podsłuchowych. Ja zresztą w niczym nie uchybiam jego osobie — dodał spoglądając niepewnym wzrokiem po ścianach. — Poważam go, jak zwykle, a że widzę niebezpieczeństwo, z którego być może prezydent nie w pełni zdaje sobie sprawę, moim prawem, więcej: moim obowiązkiem, jako doradcy prezydenta, jest strzec go przed błędami.

— Masz słuszność — rzekł z westchnieniem Williams. — Ale bądźmy szczerzy: Cóż z tego, że odważymy się wszystko śmiało wygarnąć? Czy przypuszczacie, że wpłynie to na zmianę powziętej z góry decyzji? Znam go dobrze. To jest gra o wysoką stawkę. Łatwo narazić się na niełaskę, trudniej zdobyć jakie takie zaufanie.

— Więc co robić? Jeśli mamy szczęście, że rozumiemy więcej, to chyba po to, ażeby ta wiedza była dla innych chociażby pancerzem ochronnym, bo chlebem codziennym być nie może. Pewnie to utopia, jak wszystkie górne marzenia, ale myślę, że jednak tak być powinno.

— Nie to ważne, jak być powinno, tylko jak jest…

— Czy nie sądzicie, że tajemnica postawiła na nogi „szanowną opozycję”? Przecież dla Greena i Mellona sprawa miotacza to świetna okazja do zepsucia nieco krwi prezydentowi — wtrącił Bernard. — To mogłoby wyjaśnić sytuację.

— Bądź ostrożny, Ber. Niebezpiecznie pchać palce między drzwi — odrzekł zniża jąć głos Williams.

— Zdaje się, że najlepszym wyjściem będzie przedstawić Kuhnowi całą sprawę — podsunął Schneeberg. — Niech interweniuje u prezydenta. Jako minister ochrony zewnętrznej ma on chyba największe prawo znać prawdę. Choćby nam nawet nie powtórzył tego, czego zdoła się wywiedzieć, przynajmniej jeden człowiek kompetentny, będzie zorientowany w sytuacji. To dużo znaczy.

8
{"b":"247841","o":1}