Литмир - Электронная Библиотека

— Kłamiesz!

Toni zrobił zdziwiona minę.

— Dlaczego mam kłamać?

— Nie udawaj.

Tom jeszcze szerzej otworzył oczy.

— Co pan mówi?

— Zamknij klatkę i chodź do mieszkania.

— Po co?

— Nie marudź, szczeniaku, tylko zamykaj klatkę.

Wyszli z komórki i skierowali się ku drzwiom mieszkania Malletów odprowadzeni zalęknionymi spojrzeniami trojga dzieci.

W mieszkaniu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, wszyscy ubrani po cywilnemu. Na podłodze walały się powyrzucane z szuflad przedmioty i szpargały. Dwóch agentów przeglądało jakieś papiery rozłożone na stole. Ojciec, blady, siedział na krześle pod ściana.

Na tapczanie w niedbałej pozie rozłożył się pulchny jegomość.

— No i co? — rzucił przez zęby na widok agenta wchodzącego z Tomem.

— Kłamie, że dopiero teraz ojciec przyniósł klucz od królików, inspektorze. Pulchny jegomość skrzywi! się i zawołał do Toma:

— No i co? Nauczył cię ojciec pacierza i teraz śpiewasz jak magnetofon. Tom ze zdziwieniem spojrzał na inspektora.

— Jakiego pacierza?

— Zamknij się — warknął agent. — A to czyje? — podsunął chłopcu pod nos mały, złoty pierścionek

— Nie wiem — wyszeptał Tom, a z twarzy jego można było poznać, że mówi prawdę.

— Mniejsza o to. Zresztą sprawa jest już i tak jasna — rzeki pulchny jegomość podnosząc się z tapczanu. — A ty, chłopcze, pamiętaj, że jeśliś kłamał, to się to wkrótce wyda, a wtedy każę ci tak zerżnąć tyłek, że nie będziesz mógł siedzieć przez cały miesiąc. No, Mallet, ustawaj! — zwrócił się do Johna. — Jesteś aresztowany.

Mężczyźni siedzący przy stole podnieśli się z miejsc. Jeden z. nich wsunął do teczki jakieś papiery zabrane ze stołu.

Trzech agentów wyprowadziło Johna Malleta, a pulchny inspektor podszedł do chłopca i chwytając go za guzik przy bluzie powiedział z groźbą w głosie:

— Nigdzie z domu nie wychodź, a gdy przyjdzie matka, powiedz jej, aby na razie też pozostała w mieszkaniu. Pamiętaj!

Wyszedł zasuwając za sobą z trzaskiem drzwi.

Tom pozostał sam. Stał nieruchomo na środku pokoju i czuł, jak łzy cisną mu się pod powieki. Próbował je opanować, lecz napięcie nerwowe towarzyszące ostatnim przeżyciom było zbyt silne.

Gwałtownie przypadł do tapczanu, na którym sypiał ojciec, i przycisnąwszy twarz do poduszki zaniósł się szlochem. Nie próbował już powstrzymywać łez i jakby chciał wraz z nimi zrzucić z serca całą rozpacz i lęk — szukał ukojenia w płaczu.

Naraz poczuł czyjeś delikatne dotknięcie. Jakaś ręka głaskała go po włosach.

Podniósł głowę.

Nad nim stała matka. W jej oczach też widniały łzy.

— Mamo!

Tom zerwał się z tapczanu i chwyciwszy matkę wpół przytulił głowę do jej piersi. Znów zaczął płakać.

— Cicho, dziecko… — wyszeptała kobieta całując syna w głowę.

Anna Mallet była znacznie młodsza od męża, lecz na twarzy jej, tak jak na twarzy Johna, codzienne troski zdążyły już wypalić swe piętno.

— Mamo! Czy ojciec wróci?

Nie odpowiedziała, tylko w zamyśleniu głaskała nadal głowę syna.

— Mamo, czy ojca wypuszczą?

— Chyba tak.

— A dlaczego go zabrali?

— Widzisz… Ojciec chciał, żeby nam było lepiej. Nam, to znaczy wszystkim takim jak my — dodała. — A może nawet czarnym z dołu… Ojciec wie, co i jak robić, żeby było lepiej. Ojciec dużo wie. I dlatego ludzie przychodzą do niego, a on im radzi, jak mają robić, aby było im lepiej, kiedy można coś zrobić przez sąd, a kiedy trzeba przerwać pracę albo jeszcze inaczej… To się nie podoba „sprawiedliwcom”.

— I dlatego aresztowali ojca? Czy mają prawo?

— Prawa nie mają, ale jak chcą, to aresztują. Zawsze się zresztą jakieś wygodne dla nich prawo znajdzie. Obawiam się jednak, że dziś stało się coś poważnego, bo nie tylko ojca, ale innych też zamknęli. Podobno zamknęli również Bera, tylko że im uciekł.

Zamyśliła się.

— Pewnie znów ojciec straci robotę — powiedziała na wpół do siebie i poczęła zbierać z podłogi rozrzucone papiery.

Teraz Tomowi przypomniały się klucze.

W kącie pokoju leżała wywrócona skrzynka.

Niezliczone rupiecie — blaszki, śrubki, kółka, druciki, nity i stare klucze leżały rozsypane na podłodze.

Chłopiec nachylił się i z niepokojem rozgarniał swoje drobiazgi szukając pęku kluczy.

Z ulgą odetchnął, gdy zobaczył je leżące opodal skrzynki.

Wsunął klucze do kieszeni i poszedł do kuchenki, gdzie w szafce w ścianie znajdowały się prowianty. Odkrajał kilka kromek chleba i posmarował smalcem. Owinąwszy chleb w serwetkę już miał wsunąć paczkę za bluzę, gdy usłyszał za sobą głos matki:

— Po co to robisz, synku?

— Muszę wyjść, mamo — odpowiedział cicho.

Przeczuwała coś widocznie, bo już niemal bez zdziwienia, tylko z jakimś smutkiem w głosie, zapytała:

— Dlaczego tyle chleba bierzesz?

— Nie pytaj, mamo, ojciec kazał…

— A mówiłeś, że nie wiesz, dlaczego ojca aresztowali — wyszeptała z wyrzutem.

— Naprawdę nie wiedziałem — odparł patrząc w oczy matki. Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Przerwała je matka:

— Idź już. Mogą tu przyjść jeszcze raz. Idź lepiej.

Niemal gwałtownie odsunęła drzwi prowadzące na korytarz i zawołała głośno:

— Tylko nie zgub pieniędzy i nie wylej mleka! Butelkę zostawiłam u Grotha w sklepie! Spojrzał na matkę zdziwiony. Uśmiechnęła się ao niego przez łzy. Teraz dopiero zrozumiał, że chciała w ten sposób uzasadnić jego wyjście, jeśliby ktoś podsłuchiwał.

„A jeżeli przyjdzie policja i nie zastanie mnie w domu? — pomyślał. — Co wtedy będzie?”

Przed oczyma stanęła mu okrągła twarz inspektora wykrzywiona złością.

„A niech mnie szuka, gdzie chce! Najważniejsze, to dotrzeć do Bera, tak jak kazał ojciec”. Uczuł, że to postanowienie sprawia mu wyraźną ulgę. Nic nie byłoby dla niego bardziej przykre, jak oczekiwanie w domu na ewentualną wizytę policji.

Wyszedł na korytarz i rozejrzał się na wszystkie strony.

Nikogo nie było.

Szybko doszedł do zakrętu i nie oglądając się za siebie nacisnął guzik u wejścia do windy.

„18, 57, 6, A, 23” — powtarzał w myślach zjeżdżając w dół na 20 poziom, do dzielnicy handlowej.

Pokręcił się kilkanaście minut wśród tłumu zalegającego targowisko, po czym przeszedł do bogatszej części dzielnicy. Przyglądając się wystawom zapełnionym różnorodnymi towarami pilnie obserwował, czy go kto nie śledzi. Upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, przejechał na taśmie chodnikowej do centralnego skweru.

Okrążył duży kwietnik i wszedł do parku. Tu również przechadzał się kilka minut uważając, aby nie spotkać któregoś z kolegów, co mogłoby skomplikować wykonanie zadania.

Wreszcie dotarł do windy centralnej. Czerwona lampka, płonąca nad wejściem, wskazywała, że winda jest w ruchu.

Tom położył rękę na guziku i czekał, aż lampka zgaśnie.

Za drzwiami rozległ się jednak charakterystyczny szczęk i w małym, okrągłym okienku ukazało się światło. Ktoś wysiadał właśnie na tym poziomie.

Drzwi rozsunęły się i ku zaskoczeniu Toma stanął w nich Jack — „prezydent” w towarzystwie Mary Brown i jeszcze dwóch chłopców.

— Czemuś nie przyszedł na skwer?! — zawołał Jack. — Wszyscy przyszli, tylko ty jeden nawaliłeś! Zaniedbujesz się w obowiązkach członka naszej bandy — powiedział z wyniosłą surowością, jak przystało czołowemu przywódcy grupy chłopców, zwłaszcza w obecności innych kolegów. — Za karę… — zastanawiał się chwilę —…przez tydzień będziesz stale dozorcą jeńców.

— Nie mogłem przyjść… Ja… naprawdę nie mogłem.

— Co znaczy „nie mogłem”? — przerwał mu Jack. — Matka cię zatrzymała, czy co? To trzeba było zwiać! Ciamajda jesteś.

— A żałuj — wtrąciła Mary — żeś nie przyszedł. Pewno nie wiesz, dlaczego światło zgasło?

— No?

— Jim i Eddy najwięcej się dowiedzieli, bo to się stało na 18 poziomie! Jakaś banda zrobiła napad na szpital Bradleya! Jedna grupa wyłączyła światło w centrali, a druga w tym czasie zrobiła „robotę”.

46
{"b":"247841","o":1}