— Jak sądzisz, gdzie oni mogli się ukryć? — rzucił pytanie prezydent.
— Wszędzie.
Odpowiedź Godstona brzmiała ponuro.
— Kiedy zarządziłeś pogoń?
— W 20 minut po napadzie.
Prezydent dopiero teraz uświadomił sobie sens słowa „wszędzie”. Tak, Godston nic nie przesadził. 20 minut. Jeśli się weźmie pod uwagę pośpieszne windy pneumatyczne, mogli oni z powodzeniem ukryć się przez ten czas w każdym punkcie Celestii.
— Gdyby nie Arnold Bradley, nie wiedziałbym nic chyba do tej pory.
— Przecież już było światło. Dzwonek nie działał?
— Przecięli przewody. O, to była akcja dobrze przemyślana.
— Winszuję — powiedział prezydent kpiąco. — Ale sądzę, że w odpowiedzi pokażesz mi waszą sprawność. Ja na to czekam. I żądam! Aha, czy tego dokonali ludzie Greena, czy też… -Summerson urwał w pół zdania.
— Trudno powiedzieć. Wyglądało na robotę Agro, ale wyniki wstępnych dochodzeń prowadzą w innym kierunku.
— To znaczy — dokąd?
— Do tego samego źródła, co w zajściach sprzed dwóch dni. Prawdopodobnie działała tu banda Nieugiętych.
— Wyłączenie światła było przypadkiem czy sabotażem?
— Bezwarunkowo sabotażem.
— Czy sprawca został ujęty?
— Nie.
— Dotychczas nie! — Summerson zaakcentował pierwsze słowo.
— Będę szczery. W tym wypadku wykrycie sprawców jest naprawdę bardzo trudne. Śledztwo przeprowadzić można. Ale czy na to jest czas?
— Tak! Szkoda czasu na gadanie z tobą! — zniecierpliwił się prezydent. — Za godzinę dostarczysz mi tych troje — żywych lub umarłych. Dziś spostrzegam, że rządziłem zbyt łagodnie.
Summerson zamyślił się.
— Wracając do rzeczy — rzekł po chwili — ufam, że przeprowadzisz to ostrożnie i dyskretnie. Śpiesz się.
Godston nie opuszczał miejsca.
— Daj mi sześć godzin. Długość dróg w Celestii wynosi ponad 150 km, nie licząc bocznych przejść, nie biorąc pod uwagę pomieszczeń mieszkalnych, przemysłowych i innych. Powierzchnia zaś, którą trzeba przeszukać, wynosi ponad 10 km2. Żeby wykonać rozkaz w wyznaczonym przez ciebie czasie, musiałbym dysponować jasnowidzem.
— Ale wykonasz?
Prezydent mierzył go wzrokiem.
Umysł dyrektora policji pracował gorączkowo. Wydawało mu się, że zadanie przerasta jego możliwości. Ale sam postawił termin. Wiedział, że jeśli cofnie się, przekreśli swoją karierę. Przytaknął więc pośpiesznie.
— Nie, to za długo — zaoponował nagle Summerson. — Daję ci trzy godziny! To i tak bardzo dużo, jeśli umiejętnie zastosujesz blokadę pionów. Aż za dużo, jak na mnie. A teraz konkretne polecenie. Napadu dokonano w godzinach pracy. W ciągu dwudziestu minut sprawdzisz we wszystkich większych zakładach, którzy pracownicy byli nieobecni. Trzeba to zrobić dyskretnie, aby nie wywołać paniki. Zaraz po tym wydasz nakaz ich aresztowania, jak również tych, których masz na oku od wtorkowych zajść. Przypuszczam, że ich nie będzie wielu — uśmiechnął się ironicznie — sądząc z twej bezradności. Oprócz aresztowania, ścisła rewizja w mieszkaniach.
— Ale czy to nie wywoła nowych awantur?
— Rób, co każę!
Godston przytaknął i pośpiesznie wyszedł.
Summerson połączył się z Handersonem i Winterem, następnie z Kuhnem, Harrimanemi Frondym, prosząc ich na naradę.
Dyskusja była krótka. Wiadomość o odrodzeniu się legendarnego stowarzyszenia Nieugiętych napełniła lękiem zarówno trzech głównych władców małego świata, jak i ich satelitów, toteż bez zastrzeżeń przyjęto projekt zarządzeń stanu wyjątkowego, opracowany przez Summersona. Zarządzenia te, określone jako obowiązujące wszystkich mieszkańców Celestii, przewidywały:
1. Wprowadzenie kary śmierci za przynależność do wszelkich tajnych organizacji, jak również za udzielenie pomocy jej członkom.
2. Wprowadzenie kary więzienia dla białych, a kary śmierci dla Murzynów za samowolne opuszczenie pracy. Zmiana miejsca pracy może nastąpić tylko za zgodą dyrektorów zakładów.
3. Wprowadzenie kary śmierci nie tylko dla czarnych przebywających nielegalnie na terenach przeznaczonych dla białych, lecz również dla białych spotkanych bez określonego legalnego powodu w dzielnicy murzyńskiej. Swobodę ruchu „szarych” ogranicza się do dzielnicy zamieszkania. Przepustki do innych dzielnic będzie wydawała policja.
4. Stworzenie zamkniętego poziomu dla chorych psychicznie oraz elementów podejrzanych o działalność przestępczą. Ograniczenie do jednego poziomu dzielnicy bezrobotnych w celu łatwiejszej kontroli.
5. Zainstalowanie kamer telewizyjnych we wszystkich kluczowych punktach Celestii, jak również we wszystkich ważniejszych zakładach pracy.
6. Zwiększenie liczebności policji o 50 procent.
7. Podniesienie płac policjantom i nadzorcom.
— Dziękuję — powiedział Summerson po przyjęciu jego wniosków. — W związku z wyjątkowo trudną sytuacją wydałem już specjalne dyrektywy, które zapobiegną próbom zorganizowanego oporu. W tej chwili trwają aresztowania wybitniejszych uczestników spisku. Może dojść do demonstracji, należy więc zachować czujność. Nie ma obawy — wyjaśnił widząc zaniepokojenie na twarzach obecnych. — Policja jest w pełnym pogotowiu i wszelkie próby buntu będą stłumione.
Summerson podniósł się z fotela dając znak, że narada skończona. Wtem zadzwonił telefon. Głos Godstona zdradzał silne podniecenie.
Na dźwięk pierwszych słów prezydent wezwał szefa policji do siebie.
— Proszę zdać szczegółową relację. Jak to było? Zamach na profesora? — nerwowo pytał Summerson.
— Nie. Na Jima. Młody Bradley pracował na zewnątrz, przy montażu miotacza. Stamtąd chcieli go porwać.
— Czy pracuje nadal?
— Pracuje. Spieszy się jak może. Właśnie przed chwilą włączyli ponownie miotacz. Prezydent odetchnął z ulgą i usiadł w fotelu. Minister ochrony zewnętrznej spojrzał na Summersona jakoś dziwnie, jakby miał żal, że wyłączenie miotacza odbyło się bez jego wiedzy i akceptacji.
— No! — ponaglił Summerson Godstona.
— Na miejsce pracy, strzeżone zgodnie z twoim rozkazem, wtargnęło kilku osobników w skafandrach.
— Ilu? — rzucił Summerson.
Godston przybrał strapioną minę.
— Nie wiesz?! Mów dalej!
— Bardzo szybko obezwładnili Jima i chcieli zabrać go z sobą, lecz policjanci przystąpili do ataku; wywiązała się walka, na szczęście z pomyślnym wynikiem.
— To znaczy? Bradleyowi nic się nie stało?
— Nie. Ranili policjanta.
— Głupstwo.
— Jednego bandytę zabito.
— Też głupstwo. Ujęliście żywcem którego?
— Nie.
— Twoi policjanci pozwolili im zbiec? No co? Mów szczerze.
— Walka wręcz na zewnątrz jest bardzo ryzykowna. Tym bardziej że łączność…
— Co?! — wrzasnął prezydent. — Nie chcieli narazić życia w obronie Celestii? Każę ich powiesić. Podawaj nazwiska! Milczysz?! Co? Może nie pamiętasz?
— Chciałem szybko zameldować…
— Wynoś się! Podasz mi nazwiska zdrajców przez telefon! Wyroki śmierci przyślę. Stan wyjątkowy, więc sam decyduję! Niepotrzebna mi pomoc sądu.
Summerson spojrzał po zebranych.
— Słyszeliście?… Czuję Kruka w tej robocie. Wściekły diabeł! No co? — prezydent skierował gniewny wzrok na Godstona. — Sterczysz tu jeszcze?
— Bo… — zająknął się tamten.
— Masz mi coś do powiedzenia?
— Chodzi o policjanta pilnującego wejścia…
— Policjanta?
— Właśnie… on… jak by to powiedzieć…
— Zapomniałeś języka w gębie? Mów po ludzku! Ranili go? Obezwładnili?
— Nie. Nic mu nie zrobili. Ale…
— To znaczy: stchórzył? On będzie najwięcej odpowiadał!
— Daruj…
— Coo?! Co mam darować?! Zwariowałeś!
— Kiedy… To właśnie on zwariował! — wyrzucił przestraszony Godston.
— Kto? Policjant? Dobre sobie! Jak on się nazywa?
— Edgar Brown. On…
— Co takiego? Mówisz mi na złość? To niemożliwe, żeby takie bydlę nosiło moje imię!
— Ależ daruj… On naprawdę nie jest winien.
— Że ma na imię Edgar? Osądzam, że winien! Imię uświęcone osobą prezydenta zobowiązuje do czegoś lepszego niż podły strach o własne życie!