Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ujrzał cień jakiś, zatrzymał się, bada…

Cień krąży dalej i cichymi stopy

Wionął po śniegu, w okopach przepada.

Głos tylko słychać: «biada, biada, biada!»

Alf na ten odgłos zbudził się i zdumiał,

Pomyślił chwilę — i wszystko zrozumiał.

Dobywa miecza, i na różne strony

Zwraca się, śledzi niespokojnym okiem:

Pusto dokoła, tylko przez zagony

Śnieg leciał kłębem, wiatr północny szumiał;

Spojrzy ku brzegom, staje rozrzewniony,

Na koniec wolnym, chwiejącym się krokiem

Wraca się znowu pod wieżę Aldony.

Dostrzegł ją z dala, jeszcze w oknie była:

«Dzień dobry!» — krzyknął — «przez tyle lat z sobą

Tylkośmy nocną widzieli się dobą:

Teraz, dzień dobry !… jaka wróżba miła!

Pierwszy dzień dobry, po latach tak wielu!

Zgadnij, dlaczego przychodzę tak rano?»

                      Aldona

«Nie chcę zgadywać; bądź zdrów, przyjacielu!

Już nazbyt światło

[108]

, gdyby cię poznano…

Przestań namawiać… Bądź zdrów, do wieczora,

Wyniść

[109]

nie mogę, nie chcę».

                        Alf

«Już nie pora!…

Wiesz, o co proszę?… Zrzuć jaką gałązkę…

Nie, kwiatów nie masz: więc nitkę z odzieży

Albo z twojego warkocza zawiązkę,

Albo kamyczek ze ścian twojej wieży.

Chcę dzisiaj — jutro nie każdemu dożyć —

Chcę na pamiątkę mieć jaki dar świeży,

Który dziś jeszcze był na twoim łonie,

Na którym jeszcze świeża łezka płonie;

Chcę go przed śmiercią na mym sercu złożyć,

Chcę go ostatnim pożegnać wyrazem…

Mam zginąć wkrótce, nagle; — zgińmy razem!

Widzisz tę bliską, przedmiejską strzelnicę?

Tam będę mieszkał. Dla znaku, co ranek,

Wywieszę czarną chustkę na krużganek.

Co wieczór lampę u kraty zaświécę:

Tam wiecznie patrzaj. Jeśli chustkę zrzucę,

Jeżeli lampa przed wieczorem skona:

Zamknij twe okno, może już nie wrócę…

Bądź zdrowa!…»

Odszedł i zniknął. Aldona

Jeszcze pogląda zwieszona u kraty,

Ranek przeminął, słońce zachodziło:

A długo jeszcze w oknie widać było

Jej białe z wiatrem igrające szaty

I wyciągnięte ku ziemi ramiona.

«Zaszło na koniec» — rzekł Alf do Halbana,

Wskazując słońce z okna swej strzelnicy,

W której zamknięty od samego rana

Siedział patrzając w okno pustelnicy:

«Daj mi płaszcz, szablę. Bądź zdrów, wierny sługo,

Pójdę ku wieży. Bywaj zdrów na długo,

Może na wieki… Posłuchaj, Halbanie,

Jeżeli jutro, gdy dzień zacznie świecić,

Ja nie powrócę, opuść to mieszkanie.

Chcę, chciałbym jeszcze coś tobie polecić…

Jakżem samotny! pod niebem i w niebie

Nie mam nikomu, nigdzie, nic, powiedzieć

W godzinę skonu, — prócz jej i prócz ciebie!…

Bądź zdrów, Halbanie! Ona będzie wiedzieć:

Ty zrzucisz chustkę, jeśli jutro rano…

Lecz cóż to? słyszysz?… W bramę kołatano».

«Kto idzie?» — trzykroć odźwierny zawołał;

«Biada!» — krzyknęło kilka dzikich głosów.

Widać, że strażnik oprzeć się nie zdołał

I brama tęgich nie wstrzymała ciosów.

Już orszak dolne krużganki przebiega,

Już przez żelazne pokręcone wschody,

Do Wallenroda wiodące gospody,

Łoskot stóp zbrojnych raz wraz się rozlega.

Alf, zawaliwszy wrzeciądzem

[110]

podwoje,

Dobywa szablę, wziął czarę ze stoła,

Poszedł ku oknu: — «Stało się!» — zawoła,

Nalał i wypił: — «Starcze! w ręce twoje!»

Halban pobladnął. Chciał skinieniem ręki

Wytrącić napój, wstrzymuje się, myśli;

Słychać za drzwiami coraz bliższe dźwięki,

Opuszcza rękę: — «To oni, — już przyśli».

«Starcze! rozumiesz, co ten łoskot znaczy?

I czegóż myślisz? Masz nalaną czaszę,

Moja wypita… Starcze, w ręce wasze!»

Halban pogladał w milczeniu rozpaczy:

21
{"b":"245972","o":1}