Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Żona by się panu przydała, żeby organizować przyjęcia i odgrywać na nich rolę gospodyni. Zapewniałaby też panu towarzystwo. Poza tym na pewno chce pan mieć dzieci, które przejęłyby po panu firmę i majątek.

– Nie muszę się żenić, żeby mieć towarzystwo – zauważył. -I nic mnie nie obchodzi, co się stanie z moim majątkiem, kiedy mnie już nie będzie. Na świecie i tak jest za dużo dzieci; wyświadczam ludzkości przysługę, nie przyczyniając się do wzrostu jej liczby.

– Chyba nie lubi pan dzieci – stwierdziła, spodziewając się, że zaprzeczy.

– Nie przepadam za nimi.

Zdumiała ją szczerość Jacka. Ludzie, którzy nie lubią dzieci, zwykle próbują udawać, że tak nie jest. Dobrze widziane jest zachwycanie się dziećmi, nawet jeśli są to nieznośne bachory, które stale psocą lub płaczą i czegoś się domagają, tak że trudno z nimi wytrzymać.

– Być może w stosunku do własnych dzieci miałby pan inne uczucia – odrzekła, odwołując się do obiegowej opinii, którą jej często powtarzano.

Devlin wzruszył ramionami.

– Wątpię – odpowiedział beztrosko.

Rozmowa o dzieciach sprawiła, że rozwiała się powstająca między nimi atmosfera zmysłowej intymności. Devlin starannie odłożył lnianą serwetę na stół i uśmiechnął się.

– Na mnie już pora – powiedział cicho.

To pewnie mój badawczy wzrok tak go spłoszył, pomyślała Amanda z żalem. Czasami zdarzało jej się, że bez drgnienia powieki wpatrywała się w kogoś, jakby zdzierała zewnętrzne warstwy, żeby się dostać do samego wnętrza człowieka. Nie robiła tego świadomie, było to po prostu pisarskie przyzwyczajenie.

– Nie napije się pan kawy? – zapytała. – A może kieliszek porto? – Kiedy pokręcił głową, wstała i zadzwoniła po Sukey. -W takim razie poproszę, żeby przyniesiono panu do holu płaszcz i kapelusz…

– Proszę zaczekać. – Devlin również wstał i podszedł do niej. Miał dziwną minę, skupioną i czujną, jak dzikie zwierzę, które zwabione jedzeniem, pełne nieufności, podchodzi do człowieka. Amanda spojrzała na niego z pytającym uśmiechem. Starała się zachować spokój, chociaż serce zaczęło jej bić jak szalone.

– Słucham pana?

– Wywiera pani na mnie bardzo dziwny wpływ – wyznał. -Przy pani mam ochotę mówić prawdę, co jest u mnie niespotykane, nie mówiąc już o tym, że wyjątkowo niewygodne.

Nawet nie zdawała sobie sprawy, że się przed nim cofa, dopóki nie poczuła, że doszła do końca pokoju. Devlin stanął tuż przed nią, opierając się jedną ręką o ścianę nad jej ramieniem. Przybrał niedbałą pozę, ale Amanda i tak czuła się osaczona.

Zwilżyła usta czubkiem języka.

– Jakąż to prawdę chciał mi pan wyznać? – wydusiła w końcu.

Spuszczone powieki o długich rzęsach nie pozwalały jej odczytać wyrazu jego oczu. Jack milczał bardzo długo i już miała wrażenie, że nie odpowie. Nagle jednak spojrzał prosto na nią.

– Chodzi o tę pożyczkę – bąknął. Jego głos, zwykle tak aksamitny i pełen ekspresji, brzmiał teraz chropawo i mechanicznie, jakby wypowiadanie najprostszych słów przychodziło mu z trudem. – O pożyczkę, którą zaciągnąłem na założenie własnej firmy. Nie dostałem jej z banku ani z innej podobnej instytucji. Dostałem ją od ojca.

– Rozumiem – odrzekła cicho, chociaż oboje wiedzieli, że wcale nie rozumie, dlaczego było to dla niego aż tak bolesne.

Zacisnął rękę w pięść, a pobielałe kostki wbiły się w brokatową tkaninę, którą obito ściany.

– Nigdy przedtem go nie widziałem, ale i tak go nienawidziłem. Jest członkiem Izby Lordów, bogatym człowiekiem, a moja matka służyła u niego w domu. Zgwałcił ją albo uwiódł, a kiedy się urodziłem, wyrzucił ją na bruk, dając kilka nędznych groszy na pożegnanie. Nie byłem pierwszym bękartem, którego spłodził, i na pewno nie ostatnim. Dziecko z nieprawego łoża nie ma dla niego najmniejszej wartości. Ma siedmioro prawowitych potomków z własną żoną. – Devlin z obrzydzeniem wydął wargi. – Z tego, co wiem, są to rozpieszczone, leniwe darmozjady.

– Poznałeś swoich przyrodnich braci i siostry? – zapytała ostrożnie Amanda.

– Owszem, widziałem ich kiedyś – wyznał z goryczą w głosie. – Wcale nie pragną poznać żadnego z licznych bękartów swojego ojca.

Amanda skinęła głową, wpatrując się w jego dumną, zaciętą twarz.

– Kiedy zmarła moja matka i nikt nie chciał się mną zaopiekować, ojciec wysłał mnie do Knatchford Heath. Ta instytucja… nie była miła. Chłopiec, którego tam posłano, miał pełne prawo uważać, że rodzice chcą jego śmierci. A ja miałem głębokie przekonanie, że gdybym tam umarł, nikt nie odczułby najmniejszej straty. Jednak przeżyłem, na złość ojcu i światu. -Roześmiał się krótko, nieprzyjemnie. – Przetrwałem, bo byłem uparty i… – Urwał, spojrzał na jej spokojną twarz i pokręcił głową, jakby chciał się otrzeźwić. – Nie powinienem tego mówić – dodał. Amanda lekko dotknęła poły jego surduta.

– Proszę mówić dalej – powiedziała cicho. Wszystko w niej zamarło w oczekiwaniu. Wyczuła, że Jack z jakiegoś nieznanego jej powodu otworzył się przed nią, zaufał jej tak, jak jeszcze nigdy nikomu. Chciała, żeby jej się zwierzył… pragnęła go zrozumieć.

Devlin nie poruszył się i nadal wpatrywał się w nią z napięciem.

– Kiedy skończyłem szkołę, nie mogłem ubiegać się o pożyczkę z banku – ciągnął szorstkim głosem. – Nie miałem wyrobionej opinii, majątku pod zastaw, rodziny. Wiedziałem, że nigdy do niczego nie dojdę, jeśli nie będę miał odpowiednich funduszy na rozkręcenie interesu. Poszedłem więc do ojca, człowieka, którego nienawidziłem jak nikogo na świecie, i poprosiłem go o pożyczkę, na dowolnie ustalony przez niego procent. Żadne inne rozwiązanie nie przyszło mi do głowy.

– To musiała być bardzo trudna decyzja – wyszeptała.

– Kiedy go zobaczyłem, poczułem się tak, jakby mnie ktoś zanurzył w beczce z trucizną. Przedtem miałem niejasno uświadomione przekonanie, że coś mi się od ojca należy. Jednak po sposobie, w jaki na mnie patrzył, poznałem, że nie uważa mnie za swojego syna ani w ogóle za członka rodziny. Byłem dla niego tylko życiową pomyłką.

Życiowa pomyłka. Amanda przypomniała sobie, że Oscar Fretwell użył tego samego wyrażenia, opisując siebie i innych chłopców ze szkoły.

– Jest pan jego synem – powiedziała. – Coś się panu od niego należało.

Devlin jakby jej nie usłyszał.

– Co za ironia losu – mówił dalej. – Wyglądam dokładnie tuk juk on. Jestem bardziej do niego podobny niż którykolwiek z jego prawowitych synów. Oni wszyscy są jasnowłosi, przypominają matkę. Wydaje mi się, że to oczywiste podobieństwo trochę go rozbawiło. Chyba był zadowolony, że nic nie powiedziałem o szkole, do której mnie posłał. Miałem okazję ponarzekać na trudne lata, ale ja nie poskarżyłem się ani słowem. Powiedziałem mu, że zamierzam zostać wydawcą, u on mnie zapytał, ile pieniędzy od niego chcę. Wiedziałem, że targuję się z diabłem. Pożyczając od niego pieniądze, czułem, że zdradzam matkę. Ale tak bardzo ich potrzebowałem, że starałem się o tym nie myśleć. I wziąłem od niego tę pożyczkę.

– Nikt nie może pana za to winić – stwierdziła Amanda, ale wiedziała, że dla Jacka nie ma to znaczenia. Devlin nie potrafił wybaczyć sobie tego czynu, bez względu na to, co o tym myśleli inni. – Spłacił pan dług, prawda? Ta sprawa należy już do przeszłości.

Uśmiechnął się gorzko, jakby uznał jej stwierdzenie za wyjątkowo naiwne.

– Owszem, zwróciłem cały dług, włącznie z odsetkami. Ale to nie koniec sprawy. Ojciec lubi się chwalić przed swoimi znajomymi, że to on zapewnił mi start w życiu. Odgrywa rolę dobroczyńcy, a ja nie mogę temu zaprzeczyć.

– Ludzie, którzy pana znają, wiedzą, jaka jest prawda -wyszeptała. – Tylko to się liczy.

– Tak. – Wydawał się teraz nieobecny myślami i Amanda wyczuła, że sobie wyrzuca, iż tak wiele opowiedział. Nie chciała, żeby tego żałował. Ciekawe, dlaczego tak się otworzył? Dlaczego opowiedział jej o czymś, co najwyraźniej uważał za najgorszą rzecz, jaką w życiu zrobił? Zamierzał zbliżyć się do niej czy wręcz przeciwnie, zniechęcić ją do siebie? Spuściła wzrok, a on jakby czekał na słowa potępienia z jej ust. Wydawało jej się, że wręcz pragnie je usłyszeć.

28
{"b":"107138","o":1}