Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak musiała wyglądać królowa Elżbieta chwilę przed tym, jak kazała ściąć głowę hrabiemu Essex – stwierdziła pokojówka.

Mimo zdenerwowania, Amanda roześmiała się.

– Ja też mam ochotę ściąć głowę pewnemu panu – przyznała. – Będę jednak musiała ograniczyć się do surowej reprymendy.

– A więc wybiera się pani na spotkanie z wydawcą? -Pociągła twarz Sukey przywodziła na myśl pyszczek jakiegoś czujnego leśnego zwierzątka.

Amanda potrząsnęła głową.

– To nie jest mój wydawca i nigdy nim nie będzie. Mam zamiar dać mu to dzisiaj jasno do zrozumienia.

– Aha. – Pokojówka miała coraz bardziej zaciekawioną minę. – Czy to jakiś dżentelmen, którego poznała pani na wczorajszym przyjęciu? Proszę mi powiedzieć, panno Amando… czy jest przystojny?

– Nie zauważyłam – odparła sucho.

Sukey stłumiła uśmiech zadowolenia i podała chlebodawczyni płaszcz z czarnej wełny.

W tej chwili na progu ukazał się Charles.

– Panno Amando, powóz zajechał – oznajmił. Miał zaczerwienioną twarz od ostrego, listopadowego wiatru. Od jego liberii bił świeży zapach mroźnego powietrza, wymieszany z wonią pudru z białej peruki. Charles wziął pled z krzesła w holu, przełożył przez ramię i poprowadził Amandę do powozu. – Proszę uważać – ostrzegł. – Górny stopień jest oblodzony. Dziś jest bardzo zimno.

– Dziękuję, Charles. – Amanda doceniała troskliwość lokaja. Służący był dość mizernej postury – lokaje na ogół mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – ale doskonale wykonywał swoją pracę. Od niemal dwudziestu lat służył wiernie i bez narzekania najpierw rodzinie Briarsów, a teraz samej Amandzie.

Zamglone poranne słońce oświetlało szeregowe domy przy Bradley Square. Pomiędzy dwoma rzędami stojących naprzeciw siebie budynków leżał niewielki ogród, otoczony ogrodzeniem z kutego żelaza. Na rosnących wzdłuż żwirowanych ścieżek roślinach i drzewach bielił się szron. O dziesiątej rano wiele okiennic w oknach sypialni było jeszcze zamkniętych, ponieważ mieszkańcy odsypiali wczorajsze zabawy i przyjęcia.

Oprócz handlarza starzyzną, zmierzającego chodnikiem ku głównej ulicy, i długonogiego policjanta z pałką pod pachą okolica była pusta i cicha. Wiał zimny, orzeźwiający wiatr. Mimo niechęci do zimowych chłodów Amanda cieszyła się, że o tej porze roku odór śmieci i ścieków jest mniej dokuczliwy niż w czasie ciepłych letnich miesięcy.

Widząc powóz, który przysłał po nią Devlin, zatrzymała się na środkowym stopniu schodów, wiodących z chodnika do drzwi wejściowych domu, i spoglądała na wehikuł szeroko otwartymi oczami.

– Panno Amando… – Lokaj niepewnie przystanął obok niej.

Spodziewała się czegoś praktycznego i równie wysłużonego jak jej powóz. Nie sądziła, że Devlin przyśle po nią tak elegancki środek lokomocji. Był przeszklony, pięknie lakierowany, ozdobiony ornamentami z brązu, a schodki opuszczały się automatycznie, kiedy ktoś otwierał drzwi. Każdy centymetr pojazdu wypolerowano do lustrzanego połysku. Okna przesłaniały jedwabne firanki, wnętrze obito kremową skórą.

Cztery idealnie dobrane kasztany biły kopytami o ziemię i niecierpliwie parskały, a ich oddech w mroźnym powietrzu zamieniał się w białe obłoczki. Takimi ekwipażami zwykle jeździli zamożni arystokraci. Jak to możliwe, że należał do wydawcy książek, pół-Irlandczyka? Devlin musiał być jeszcze zamożniejszy, niż głosiły plotki.

Starając się nie okazywać, jakie to na niej robi wrażenie, Amanda podeszła do powozu. Lokaj zeskoczył z rzeźbionego kozła i szybko otworzył drzwi, gdy tymczasem Charles pomógł swej pani wejść do środka. Doskonale resorowany pojazd prawie nie drgnął, kiedy sadowiła się na obitej skórą ławce. Nie musiała korzystać z przyniesionego przez Charlesa pledu, ponieważ w środku przygotowano dla niej podbitą futrem narzutę. Na podłodze stał wypełniony gorącymi węglami ogrzewacz do stóp. Amandę przebiegł rozkoszny dreszcz, kiedy pod suknią poczuła bijące od niego ciepło. Najwyraźniej Devlin nie zapomniał o tym, że źle znosi chłody.

Oszołomiona, usadowiła się wygodniej na miękkiej ławce i spojrzała przez zaparowane okna na rozmyte zarysy swojego domu. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem i powóz miękko ruszył.

– Cóż, mój panie – powiedziała głośno Amanda. – Jeśli pan myśli, że ogrzewacz do stóp i ciepły koc mnie rozmiękczą, to się srodze zawiedzie.

Powóz zatrzymał się na rogu Shoe Lane i Holborn, pod dużym czteropiętrowym budynkiem. Panował tu ożywiony ruch, wahadłowe szklane drzwi otwierały się co chwila, wypuszczając i wpuszczając do środka nieprzerwany strumień interesantów. Chociaż Amanda wiedziała, że firma Devlina świetnie prosperuje, na coś takiego nie była przygotowana. Zrozumiała, że to jest coś więcej niż duża księgarnia… to było imperium. Nie miała wątpliwości, że bystry umysł Devlina stale pracuje nad nowymi sposobami powiększenia jego zasięgu.

Lokaj pomógł Amandzie wysiąść z powozu i pośpiesznie otworzył przed nią drzwi z tak wielkim szacunkiem, jakby usługiwał osobie z rodziny królewskiej. Gdy tylko przestąpiła próg, na jej spotkanie wyszedł jasnowłosy dżentelmen około trzydziestki. Chociaż był średniego wzrostu, szczupła, wysportowana sylwetka sprawiała, że wydawał się wysoki. Uśmiechał się ciepło i szczerze, a zielononiebieskie oczy spoglądały bystro zza szkieł okularów w stalowych oprawkach.

– Panno Briars – powitał ją, kłaniając się głęboko. – Poznać panią to dla mnie zaszczyt. Jestem Oscar Fretwell. A to… – z dumą wskazał na tętniące życiem pomieszczenie – jest firma pana prezesa Devlina. Księgarnia, wypożyczalnia, introligatornia, sklep papierniczy, drukarnia i wydawnictwo. Wszystko pod jednym dachem.

Amanda dygnęła i poszła z nim do stosunkowo spokojnego zakątka, gdzie na mahoniowej ladzie piętrzyły się stosy książek.

– Jakie stanowisko zajmuje pan w firmie?

– Jestem tu głównym kierownikiem. Czasami też spełniam funkcję recenzenta i redaktora. Zwracam również uwagę pana prezesa na niewydane powieści, jeśli uznam, że są tego warte. -Znów się uśmiechnął. – Niekiedy mam też szczęście osobiście zajmować się pisarzami pana Devlina, jeśli tylko sobie tego zażyczą.

– Ja nie jestem pisarką pana Devlina – oznajmiła stanowczo.

– Tak, oczywiście. – Fretwell bardzo się starał, żeby jej nie urazić. – Nie to miałem na myśli. Niech mi jednak wolno będzie powiedzieć, że pani książki sprawiły wielką radość nam i naszym czytelnikom. Są nieustannie wypożyczane, a ich sprzedaż stale rośnie. Zamówiliśmy pięćset egzemplarzy ostatniej pani powieści, Cienie z przeszłości, a i tak nie starczyło dla wszystkich chętnych.

– Pięćset egzemplarzy? – Ta liczba tak zaskoczyła Amandę, że nie potrafiła ukryć zdziwienia. Książki uchodziły za towar luksusowy, większości ludzi nie było stać na ich kupno i dlatego fakt, że jej powieść rozeszła się w nakładzie trzech tysięcy sztuk, był uważany za ewenement. Do tej chwili jednak nie zdawała sobie sprawy, że znaczącą część tego sukcesu zawdzięcza działalności Devlina.

– Tak, pięćset egzemplarzy – zaczął poważnie Devlin, ale przerwał, kiedy zauważył jakieś zamieszanie przy jednym z kontuarów. Ktoś zwrócił książkę w złym stanie i bibliotekarz głośno dawał wyraz swojemu niezadowoleniu. Czytelniczka, nadmiernie wyperfumowana dama z grubą warstwą pudru na twarzy, bardzo energicznie odpierała jego zarzuty.

– Ach, to pani Sandby. – Fretwell westchnął. – Często wypożycza u nas książki. Niestety, lubi je czytać u fryzjera. Kiedy je zwraca, kartki zwykle są ubrudzone pudrem i sklejone pomadą do włosów.

Amanda roześmiała się na widok niemodnie spiętrzonych i upudrowanych włosów kobiety. Bez wątpienia i ona, i wypożyczona przez nią książka wiele godzin znajdowały się na fotelu fryzjerskim.

– Zdaje się, że jest pan tam potrzebny. Może uda się panu załagodzić ten spór, a ja tymczasem tu zaczekam.

– Nie chciałbym zostawiać pani samej – powiedział, lekko marszcząc czoło. – Ale jednak…

– Nie ruszę się stąd na krok – zapewniła, uśmiechając się lekko. – Mogę zaczekać.

13
{"b":"107138","o":1}