Литмир - Электронная Библиотека

Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł okulary. Wsadził je na nos. Chustkę wrzucił do kałuży. Pociągnął nosem i westchnął. Powlókł się ulicą.

Doszedł do skrzyżowania i skręcił. Doszedł do następnego. Omal nie wpadł pod samochód. Czerwona niwa ostro zahamowała, obryzgując go wodą z kałuży.

– Coś ty, pojebało cię? – Kierowca otworzył drzwi: 47 lat, szczupła pomarszczona twarz, zapadnięte policzki, metalowe zęby, skórzany kaszkiet.

– Wybacz, przyjacielu. – Barenboim wsparł się rękami o maskę. Znużony westchnął: – Podwieź mnie na milicję. Zostałem napadnięty.

– Co? – Kierowca złośliwie zmrużył oczy.

– Podwieź, zapłacę… – Barenboim otarł z twarzy bryzgi wody. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni. Wyjął portfel, otworzył. Podsunął go pod brudny reflektor: wszystkie cztery karty kredytowe były na miejscu. Ale jak zwykle ani jednego rubla. Co jeszcze? Jeszcze jedna: VISA Electron z jego nazwiskiem. Nigdy takiej nie miał, był posiadaczem VISA Gold. Obejrzał nową kartę: – What’s the fuck?

W rogu dostrzegł napisany odręcznie kod PIN: 6969.

– No jak tam, długo będziem stać? – zapytał kierowca.

– Już, już… Słuchaj… a jaka tu stacja?

– Kratowo.

– Kratowo? – Barenboim popatrzył na jego kaszkiet. – Szosa Noworiazańska… Odwieź mnie do Moskwy, przyjacielu. Dam sto dolców.

– Akurat. Odwal się od samochodu – ze złością odparł kierowca.

– Albo na milicję… to znaczy do Riazanki… podwieź mnie do Riazanki!

Kierowca zatrzasnął drzwi. Niwa ostro ruszyła. Barenboim w ostatniej chwili odskoczył na bok. Samochód skręcił za róg. Barenboim popatrzył na kartę.

– Kurwa… gwiazdka z nieba… z PIN-em! Blef, na sto procent!

Schował kartę i wsunął portfel do kieszeni. Ruszył ulicą. Mijał ogrodzenia i ciemne dacze. Kulił się z zimna. Wsunął ręce do kieszeni spodni.

W oknach jednej daczy paliło się światło.

Przy zamkniętej na głucho bramie była furtka. Barenboim podszedł do niej. Szarpnął. Furtka była zamknięta.

– Halo! Jest tam kto? – krzyknął.

W domu zaszczekał pies. Barenboim odczekał chwilę. Nikt nie zareagował. Krzyknął jeszcze raz. I jeszcze. Pies szczekał.

Barenboim nabrał mokrego śniegu i ulepił śnieżkę. Rzucił nią w okno werandy.

Pies wciąż szczekał. Nikt nie wyszedł.

Barenboim splunął.

– Śpiąca królewna, kurwa… mógłbym z armaty strzelać…

Ruszył ciemną ulicą. Ulica zaczęła się zwężać. Zmieniła się w błotnistą ścieżkę z parkanami po obu stronach: zielonym i szarym.

Barenboim szedł dalej. Cienki lód trzeszczał mu pod nogami.

Ścieżka nagle się urwała. Miał przed sobą strome zbocze. Błotniste, z wodą i śniegiem. W ciemnościach niewyraźnie widać było niezbyt szeroką rzekę. Czarną; płynęły po niej pojedyncze kry.

– Koniec balu, gasną świecę, fuck you slowly…

Barenboim postał przez chwilę. Skulił się. Obrócił. Poszedł z powrotem. Zrównał się z oświetlonym domem. Ulepił śnieżkę, podrzucił ją w powietrzu. Kopnął. I nagle rozpłakał się na głos, jak bezbronne dziecko. Biegł, płacząc. Przystanął. Krzyknął:

– Nie… no, tak nie… o, mamuniu… ooo! Kutas… kutas jebany… ooo! To po prostu… po prostu… kutas…

Wysmarkał nos w palce. Pochlipując, poszedł dalej. Skręcił w prawo. Potem w lewo. Wyszedł na szeroką ulicę. Właśnie jechała ciężarówka.

– Ej, szefie! Ej! – krzyknął ochryple i rozpaczliwie. Pobiegł za ciężarówką.

Ciężarówka się zatrzymała.

– Szefie, podwieź mnie pan! – Barenboim podbiegł do auta.

– Gdzie? – Z okna wyjrzał pijany kierowca: 50 lat, ordynarna, ziemista twarz, czapka z królika, szary waciak, papieros.

– Do Moskwy.

– Do Moskwy? – uśmiechnął się kierowca. – W dupę jeża, jadę spać.

– No, a do stacji?

– Do stacji? Toż to przecież tu zaraz, gdzie tam jechać?

– Blisko?

– No.

– Ile będzie piechotą?

– Dziesięć minut, w dupę jeża. Idź, o tam… – machnął z okna brudną ręką.

Barenboim odwrócił się. Poszedł drogą. Ciężarówka odjechała.

W dali pojawiły się reflektory. Barenboim podniósł prawą rękę. Pomachał.

Samochód wyminął go.

Doszedł do stacji. Pod nocnym sklepem monopolowym stało białe żiguli. Kierowca kupował piwo.

– Przyjacielu, posłuchaj – podszedł Barenboim. – Mam duży problem.

Kierowca zerknął nieufnie: 42 lata, wysoki, korpulentny, okrągła twarz, brązowa kurtka.

– Co?

– Ja… muszę tu znaleźć jeden dom… nie pamiętam numeru…

– Gdzie?

– Tu… tu niedaleko.

– Ile?

– Pięćdziesiąt dolców.

Kierowca przymrużył obrzęknięte świńskie oczka.

– Najpierw forsa.

Barenboim automatycznie wyciągnął portfel, ale się zreflektował:

– Nie mam gotówki… zapłacę, zapłacę potem.

– Odpada. – Kierowca pokręcił masywną głową.

– Zaraz, poczekaj… – Barenboim dotknął brudną ręką policzka. Potem zdjął z lewej ręki zegarek.

– Masz, zegarek… szwajcarski… Kosztuje tysiąc dolców… rozumiesz, napadli na mnie. Jedźmy, znajdziemy ich.

– Nie gram w cudze gry. – Kierowca pokręcił głową.

– Przyjacielu, nie będziesz stratny!

– Jak napadli, to idź na milicję. Tu niedaleko.

– Na cholerę mi milicja… no w czym problem, tysiąc dolców! Maurice Lacroix! – Barenboim potrząsał zegarkiem.

Kierowca pomyślał, pociągnął nosem:

– Nie, nic z tego.

– O żeż, kurwa mać… – westchnął znużony Barenboim. – No, coś ty taki nieużyty…

Rozejrzał się. Innych samochodów nie było.

– Dobra, potem ich znajdę… No to przynajmniej do Moskwy mógłbyś mnie podwieźć? W domu dam ci ruble albo dolary. Co wolisz.

– A w Moskwie to niby gdzie?

– Twerska. Albo nie… lepiej – Leninowski. Prospekt Leninowski.

Kierowca zmrużył oczy.

– Pojadę za dwieście dolców.

– Okej.

– Ale najpierw forsa.

– Kurwa! Przecież ci przed chwilą powiedziałem – okradli mnie, napadli! Masz w zastaw zegarek! Mogę ci pokazać karty kredytowe!

– Zegarek? – Kierowca spojrzał, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Ile kosztuje?

– Tysiąc dolców.

Ten sapnął znudzony, westchnął. Wziął zegarek. Obejrzał. Wsunął do kieszeni.

– Dobra, wsiadaj.

Szczurze gówno

03.19.

Prospekt Leninowski 35.

Żiguli wjechało na podwórze.

– Poczekaj chwilę. – Barenboim wysiadł z samochodu. Podszedł do drzwi klatki schodowej nr 4. Wybrał numer na tablicy domofonu. Długo nikt nie odpowiadał. Potem senny męski głos zapytał:

– Tak?

– Sawwa, tu Boris. Mam problem.

– Boria?

– Tak, tak. Otwórz.

Drzwi zapiszczały.

Barenboim wszedł na klatkę. Wbiegł po schodach do windy. Wjechał na drugie piętro. Podszedł do dużych drzwi z kamerą. Drzwi ciężko się otworzyły. Wyjrzał zza nich Sawwa: 47 lat, duży, ociężały, łysawy, zaspana twarz, szlafrok bordo.

– Boria, co jest grane? – sennie mrużył oczy. – Boże, gdzieś ty się tak wytytłał?

– Cześć. – Barenboim poprawił okulary. – Daj dwieście dolców dla taksówkarza.

– Poszedłeś w rejs? Co, wyjebali cię?

– Nie, nie. Sprawa jest poważniejsza. No, dawaj, dawaj!

Weszli do obszernego przedpokoju. Sawwa odsunął drzwi półprzezroczystej szafy na ubrania. Wsunął rękę do kieszeni granatowego palta. Wyjął portfel. Wyciągnął z niego dwa banknoty studolarowe. Barenboim wyrwał mu je z rąk. Wyszedł. Zszedł na dół. Żiguli już nie było.

– Tfu, kurwa!

Barenboim splunął. Poszedł za róg budynku. Samochodu nigdzie nie było.

– Niekiedy to cholernie bystry naród… – Zaśmiał się gniewnie. Zmiął banknoty. Wsunął do kieszeni. – Fuck you!

Wrócił do Sawwy.

– Wystarczyło? – Sawwa wszedł do kuchni. Zapalił światło.

– W zupełności.

– Masz rozbite okulary. Cały jesteś brudny… co, napadli cię, czy jak? Wiesz co… zdejmij to, włóż… dać ci coś do ubrania? Czy od razu chcesz pod prysznic?

– Od razu chcę coś do wypicia. – Barenboim zdjął wybrudzoną marynarkę i rzucił ją w kąt.

14
{"b":"107009","o":1}