Литмир - Электронная Библиотека

Usiadł przy okrągłym stole ze szklanym blatem, stalowym obramowaniem.

– Może najpierw prysznic? Pobili cię?

– Muszę się napić, napić. – Barenboim podparł podbródek pięścią, zamknął oczy. – I zapalić coś mocnego.

– Wódka? Wino? Piwo… też mam.

– Whisky? Masz czy nie?

– Obrażacie mnie, kierowniku. – Sawwa zamaszyście wyszedł. Wrócił z butelką Tullamore Dew. I z paczką papierosów Bogatyri: – Nie mam nic mocniejszego.

Barenboim szybko zapalił. Zdjął okulary. Potarł brwi palcami.

– Z lodem? – Sawwa wyjął szklankę.

– Straight.

Sawwa nalał mu whisky.

– Co jest grane?

Barenboim, milcząc, wypił duszkiem.

– Po-błogoo-sław-Jeezu-droo-gi! – zaśpiewał Sawwa na cerkiewną modłę. Nalał jeszcze.

Barenboim upił. Pokręcił szklanką.

– Napadli mnie.

– Tak. – Sawwa usiadł naprzeciw.

– Ale nie wiem, kim są i czego chcą.

– Ich bin ne rozumieć. – Sawwa poklepał się dłońmi po pucołowatych policzkach.

– Ja też. Nie rozumieć. Na razie.

– A… kiedy to się stało?

– Wczoraj wieczorem. Wróciłem do domu. I pod drzwiami jakiś fiut przystawił mi spluwę. No. A potem…

Do kuchni weszła zaspana Sabina: 38 lat, postawna, wysportowana sylwetka.

– Zum Gottes Willen! Boria? Już urządzacie hulanki, swawole? – odezwała się z lekkim niemieckim akcentem.

– Bina, Boria ma problem.

– Coś się stało? – Przygładziła rozczochrane włosy. Schyliła się. Objęła Barenboima. – Oj, jesteś strasznie brudny. Co jest?

– Takie… męskie sprawy. – Pocałował ją w policzek.

– Poważne?

– Tak. Nie bardzo.

– Zjesz coś? Została sałatka.

– Nie, nie. Nic mi nie trzeba.

– No to idę spać. – Ziewnęła.

– Schlaf Wohl Schatzchen. - Sawwa przytulił ją.

– Trink Wohl, Schweinchen. - Klepnęła go po łysinie. Wyszła.

Barenboim wziął papierosa. Odpalił od niedopałka. Podjął przerwany wątek:

– A potem wszedł ze mną do mieszkania. Założył mi kajdanki. Weszła jakaś baba. Wbili w ścianę takie dwa haki. Na nich zaczepili sznur. I ukrzyżowali mnie, kurwa, na ścianie, jak Chrystusa. No. A potem… to było… bardzo dziwne… otworzyli takie coś… w rodzaju kufra… a tam leżał jakiś taki dziwny młotek… jakiegoś dziwnego archaicznego kształtu… z trzonkiem ze zwykłego kija… takiego chropowatego. Ale sam młotek nie był stalowy, drewniany, tylko z lodu. Lód. Nie wiem – sztuczny, naturalny, ale lód. No i wyobraź sobie, ta baba zaczęła mnie młócić w pierś tym młotkiem. I powtarzała: powiedz mi sercem, powiedz mi sercem. Ale co najdziwniejsze! Zalepili mi usta taką taśmą klejącą. Ja wyję, a baba mnie tłucze. Tłucze, kurwa, z całej siły. Tak, że lód normalnie rozlatywał się po pokoju. Wali i powtarza te pierdoły. Kurewski ból, jakby przeszywał na wylot. Nigdy nie odczuwałem takiego bólu. Nawet, jak mi łękotka poleciała. No. A oni mnie walą i walą. I normalnie film mi się urwał.

Łyknął ze szklanki.

Sawwa słuchał.

– Sawka, to w ogóle jak jakieś majaki. Albo sen. No ale sam zobacz… – rozpiął koszulę. Pokazał spory siniak na piersi: – To nie sen.

Sawwa wyciągnął pulchną rękę. Dotknął:

– Boli?

– Tak… kiedy uciskasz. Głowa boli. I szyja.

– Napij się, Boria, rozluźnij.

– A ty?

– Ja… muszę jutro wcześnie wyjechać, właściwie już dziś.

Barenboim dopił whisky. Sawwa nalał mu znowu.

– Ale najciekawsze zaczęło się potem. Ocknąłem się: siedzę w jacuzzi. Ze mną dwie baby. Woda bulgocze. A te baby zaczynają mnie powolutku pieścić i pleść mi coś o jakimś bractwie, że niby jesteśmy bracia i siostry, o szczerości, naturalności i tak dalej. Okazało się, że je też jebali takimi samymi młotkami w pierś, pokazywały mi blizny. Prawdziwe. I jebali tak, dopóki nie przemówiły sercem. I że my wszyscy, nasze pierdolone bractwo, mamy swoje imiona. One – War, Mar, nie pamiętam. A ja się nazywam Moho. Rozumiesz?

– Jak?

– Moho!

– Moho? – Sawwa patrzył na niego małymi oczkami krótkowidza.

– Nazywam się Moho! – krzyknął Barenboim i zachichotał. Odchylił się na oparcie krzesła z nierdzewnej stali. Złapał się za serce. Skrzywił się. Zachwiał.

Sawwa obserwował go z uwagą.

Barenboim nerwowo chichotał. Kołysał się na krześle. Wyjął chustkę. Wytarł oczy. Wysiąkał nos. Potarł pierś.

– Boli, kiedy się śmieję. Tak, Sawka. Ale to jeszcze nie wszystko. Siedzieliśmy i siedzieli w tym jacuzzi.

I nagle weszła dziewczynka. Jeszcze zupełnie mała… no, pewnie miała z jedenaście lat. Taka blondynka, z dużymi niebieskimi oczami. I z takimi samymi bliznami na piersi. Weszła i usiadła obok mnie. Myślę: aha, teraz mi małolatę nadzieją na chuja. Ale ona po prostu siedzi. Nagle widzę, że one wszystkie są niebieskookimi blondynkami. I ci dwoje, co mnie jebali młotem, też byli niebieskookimi blondynami. Tak jak ja! Rozumiesz?

Sawwa przytaknął.

– W końcu dotarło do mnie, że to nie był taki całkiem zwykły napad. Mówię: dziewczynki, koniec pluskania, wołajcie waszych karków, zapytam, czego chcą. One na to, że tu nie ma żadnych karków. A ja od razu uwierzyłem. Tak! A ta dziewczynka… ta niebieskooka calineczka, jak lalka powtarzała w kółko to samo: czy mogę porozmawiać z twoim sercem, czy mogę porozmawiać, czy mogę porozmawiać… A ja po prostu wstaję i idę stamtąd w pizdu! Leżało tam moje ubranie. Ubrałem się. Porozglądałem. Typowa chawira nowobogackich, full wypas. Nikogo tam nie ma oprócz służącej. Wyszedłem do ogrodu, idę do bramy. Ta dziewczynka – golusieńka – za mną. A służąca bramę otworzyła: proszę. Wyszedłem. Normalna ulica, same domki letniskowe, miejscowość nazywa się Kratowo. A dziewczynka – za mną, goła! I dalej: pozwól mi porozmawiać z twoim sercem. A, chuj ci w dupę – masz, gadaj! No i podeszła do mnie, objęła i przylgnęła mi do piersi, jak mokra koszula. I wiesz co, Sawwa – głos Barenboima zadrżał – ja… no znasz mnie dwanaście lat… jestem dorosłym człowiekiem, biznesmenem, pragmatykiem, ja, kurwa, wiem, że jak byś się nie obracał, zawsze dupa z tyłu, i nie tak łatwo mnie skołować, ale… rozumiesz… to, co było potem… – wąskie nozdrza Barenboima zadrgały – ja… do tej pory nie wiem, co to było… i w ogóle co to takiego…

Zamilkł, wyjął chustkę i wysmarkał nos. Pociągnął ze szklanki.

Sawwa nalał mu jeszcze.

– No i?

– Zaraz… – Barenboim wypuścił powietrze, oblizał wargi. Westchnął i kontynuował: – Rozumiesz, ona mnie objęła. No, objęła to objęła. A potem nagle pojawiło się takie dziwne uczucie… jakby… wszystko we mnie stało się… jakieś powolniejsze, powolniejsze. Myśli i w ogóle… wszystko. I jakoś tak mocno poczułem własne serce, jakoś tak zajebiście mocno… to jakieś silne i jednocześnie delikatne uczucie. Trudno to wyjaśnić… no, jakby ciało było po prostu bezdusznym mięsem, a w nim serce, i to serce… wcale nie jest takim mięsem, to coś innego. Zaczęło się tak nerwowo tłuc, jakbym miał arytmię… no właśnie. A ta… dziewczynka… zastygła… nieruchomo. I nagle poczułem ją swoim sercem. Normalnie jak swoją ręką czyjąś rękę. I jej serce zaczęło rozmawiać z moim. Ale nie słowami, tylko takimi… jakby… błyskami… a moje serce jakoś próbowało odpowiedzieć. Też takimi błyskami…

Nalał sobie whisky, wypił. Wziął z pudełka papierosa, zaczął kruszyć go w palcach. Westchnął. Włożył papierosa z powrotem do pudełka.

– Kiedy to się zaczęło, wszystko wokół, w ogóle wszystko, cały świat, tak jakby się zatrzymał. I wszystko stało się jakoś tak… od razu… takie dobre i jasne… było tak dobrze… – zaszlochał – ja… nigdy tak… nigdy tak… nigdy nic takiego… nie czułem…

Barenboim zaszlochał. Zatkał ręką usta. Ogarnęła go fala bezdźwięcznego płaczu.

– Słuchaj, może ci… – Sawwa zaczął się podnosić.

– Nie, nie, nie… – potrząsnął głową Barenboim. – Siedź… po… posiedź…

Sawwa usiadł.

Barenboim uniósł okulary i otarł oczy. Pociągnął nosem.

– To jeszcze nie wszystko. Kiedy to coś między nami się skończyło, ona poszła do domu. Ja tam… stałem i stukałem. W bramę. Bardzo chciałem… żeby była ze mną jeszcze. Nie ona. Tylko jej serce. No. Ale nikt nie otworzył. Takie, kurwa, zasady gry. No to poszedłem. Doszedłem do stacji, zatrzymałem tam jednego dupka. Tak! A kiedy zajrzałem do kieszeni, w portfelu znalazłem coś takiego…

15
{"b":"107009","o":1}