Литмир - Электронная Библиотека

Dziewczynka nadal klęczała. Jak małe dziecko pytająco patrzyła na Barenboima.

– O tak… z pewnością… – Z trudem oderwał wzrok od oczu dziewczynki. – Ale „stukacz” mnie nie całował. A szkoda.

Zdecydowanym ruchem poprawił okulary. I nagle gwałtownie wstał. Woda plusnęła na kobiety.

– Tak, moje dziewczynki. Podwodny masaż dziś mnie nie rajcuje. Czyli relaksować się teraz nie będziemy. Nie mam czasu. Zawołajcie swoich karków. Niech powiedzą normalnie po rosyjsku: ile, gdzie i kiedy.

– Tu nie ma żadnych karków. – Ekos dłonią otarła twarz.

– Jesteśmy tylko my i służąca – uśmiechnęła się Ar.

– I jeszcze kotka – dodała dziewczynka. – Ale ona teraz śpi w pudełku. Niedługo będzie miała małe kotki. Czy mogę położyć rękę na twojej piersi?

– Po co? – zapytał Barenboim.

– Żeby porozmawiać z twoim sercem. Barenboim wyszedł z wanny. Złapał ręcznik. Przetarł okulary. Zaczął się wycierać. Skrzywił twarz z bólu.

– Znaczy, karki stoją na zewnątrz. Jasne.

– Na zewnątrz? – Ekos pogłaskała swoje ramię. – Tam też ich nie ma. Tam są tylko brzozy.

– I śnieg. Ale już brzydki – dodała dziewczynka. Barenboim zerknął na nią ponuro. Obwiązał chudy tors ręcznikiem.

– Gdzie moje ubranie?

– W sypialni.

Wyszedł z łazienki. Znalazł się w obszernym wielopokojowym pomieszczeniu. Urządzone było z przepychem: dywany, kosztowne meble, kryształowe żyrandole, obrazy starych mistrzów. Cicho płynęła muzyka Mozarta.

Podszedł do okna. Odsunął zieloną aksamitną zasłonę. Spojrzał: noc, brzozowy las, bielejące w półmroku resztki śniegu. Gdzieś w oddali szczekał pies.

– Co pan ce pić? – rozległ się kobiecy głos z obcym akcentem.

Obrócił się.

Opodal stała Tajka: 42 lata, niewysoka, nieładna, grubawa, szary dres, granatowe klapki z cekinami na smagłych bosych nogach, paznokcie pomalowane na liliowo.

– Gdzie jest sypialnia? – Barenboim z obrzydzeniem popatrzył na jej stopy.

– O, tutej. – Odwróciła się. Wyszła.

Ruszył za nią.

Zaprowadziła go. Pomarszczoną ręką wskazała pokój.

Sypialnia była niewielka: na ścianach indyjskie lniane tkaniny z żółto-zielonym ornamentem, lustro ze stolikiem, indyjski brokatowy puf, w kątach dwie duże brązowe wazy, dwuosobowe łóżko nakryte indyjską kapą. Na łóżku leżały ubrania Barenboima, złożone w kostkę.

Podszedł. Podniósł je. Posprawdzał kieszenie: portfel, klucze. Komórka została w teczce.

Wciągnął slipy i spodnie. Zamiast rozerwanego podkoszulka dali mu nowy.

– No, no, operatywni… – uśmiechnął się.

Włożył podkoszulek, koszulę, kamizelkę. Zaczął zawiązywać krawat.

– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – zabrzmiał głos dziewczynki.

Obrócił się: w drzwiach sypialni stała naga Ip. Na jej dziecięcym ciele błyszczały kropelki wody.

Skończył wiązać krawat, włożył buty, marynarkę. Zapiął dwa dolne guziki marynarki. Zerknął do lustra. Wyszedł z sypialni, muskając mokre ramię Ip.

– Co pan ce pić? – Pośrodku salonu stała Tajka.

– Pić? – Skrzywił usta. – Jest sok z osiki?

– Yy, co? – nie zrozumiała.

– Sok z osiki. Albo przynajmniej brzozowe mleko.

– Bszo-so-we? – Zmarszczyła niskie czoło.

– Aha… – Zrezygnowany Barenboim machnął ręką. – Gdzie jest wyjście?

– O, tutej. – Posłusznie ruszyła naprzód.

Weszła na korytarz. Otworzyła białe drzwi do przedsionka. Wprost na klapki włożyła duże walonki z kaloszami. Narzuciła szarą włochatą chustkę. Otworzyła solidne drzwi wejściowe. Zeszła na dół po marmurowych schodach.

Barenboim wyszedł z budynku. Podwórze i sam dom były podświetlone. Posesję okalał gęsty brzozowy las.

Służąca szła szeroką asfaltową drogą. Do stalowej bramy z wysokim parkanem z cegły. Szurała walonkami.

Barenboim obejrzał się. Podniósł kołnierz marynarki. Wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze. W napięciu ruszył za służącą.

Podeszła do bramy. Włożyła klucz do zamka i przekręciła.

Brama rozsunęła się na boki.

– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – rozległo się z tyłu.

Barenboim obejrzał się i spojrzał na dom. Jedno piętro, białe ściany, szara dachówka, dwa kominy, ażurowe kraty w oknach, miedziane słońce nad drzwiami. Na tle oświetlonego domu stała ledwo widoczna naga figurka. Podeszła bezszelestnie. W półmroku jej oczy wydawały się jeszcze większe.

W na wpół ciemnych oknach nie było widać żywego ducha.

– Mogę? – Ip wilgotnymi dłońmi chwyciła go za rękę.

Barenboim spojrzał na otwartą bramę: za nią rozciągała się ulica, nocą całkiem pusta. Kałuże. Słup. Wyszczerbiony płot. Typowe podmiejskie osiedle letniskowe.

– Przeziębisz się – powiedział.

– Nie – poważnie odparła Ip. – Proszę, mogę? Potem pojedziesz do siebie.

– Okej – kiwnął rzeczowo głową. – Byle szybko.

Mała rozejrzała się, spojrzała na huśtawkę koło altanki, pociągnęła go za rękę.

– Chodźmy tam.

Barenboim poszedł za nią. Po chwili zatrzymał się.

– Nie, tam nie pójdziemy.

Spojrzał na bramę.

– Pójdziemy tam.

– Dobrze. – Pociągnęła go w stronę bramy.

Wyszli za ogrodzenie. Ip poprowadziła go do oblodzonej zaspy na poboczu drogi. Szedł za nią. Pod jego butami chrzęścił lód. Bosa Ip przemieszczała się bezszelestnie i lekko.

„Anioł, kurwa…” – pomyślał Barenboim. I powiedział:

– Tylko szybko, pół minuty. Mówię poważnie.

Malutka Tajka w walonkach samotnie stała przy otwartej bramie. Podmoskiewski wiatr szarpał końce jej włochatej chustki.

Ip podprowadziła Barenboima do zaspy. Wdrapała się na nią. Stała teraz twarzą w twarz z mężczyzną. Jego okulary błyszczały w ciemnościach.

Dziewczynka ostrożnie objęła go chudymi, ale długimi rękami, przytuliła się do niego piersią. Nie protestował. Przylgnęli do siebie policzkami.

– Okej. – Obrócił się lekko, odsuwając twarz.

Spojrzał na oświetlony dom. Zaśpiewał basem:

– Darling, stop confusing me with your…

Lecz nagle drgnął całym ciałem. Zamarł. Ip również zamarła.

Stali nieruchomo.

Tajka wciąż na nich patrzyła.

Minęły 23 minuty. Dziewczynka rozluźniła uścisk. Barenboim bezsilnie upadł na oblodzoną drogę. Ip osunęła się na zaspę. Zaszlochała, wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i zaczęła łapczywie oddychać. Latarnia rzucała blade światło na jej wątłe, białe ciało.

Barenboim poruszył się. Słabo krzyknął. Usiadł. Zajęczał. Potem znów upadł, wyciągnął się jak długi. Zaczął łapczywie oddychać. Otworzył oczy. Na czarnym niebie pomiędzy strzępiastymi chmurami słabo pobłyskiwały gwiazdy.

Dziewczynka zeszła z zaspy. Leciutko zachrzęścił śnieg. Podeszła do bramy i skryła się za nią. Dało się słyszeć słabe brzęczenie i brama została zamknięta.

Barenboim drgnął i lód zachrzęścił. Stanął na czworakach. Popełzł. Potem wsparł się na rękach. Z trudem wstał. Chwiejąc się, wyprostował plecy.

– Oooo… nie.

Spojrzał na ulicę. Na zaspę.

– Nie… o, mój Boże… – Potrząsał głową.

Podszedł do bramy. Zaczął tłuc w nią brudnymi pięściami.

– Ej… ej… no…

Chwilę nasłuchiwał. Wokół panowała cisza.

Barenboim rzucił się na bramę. Zaczął w nią łomotać rękami i nogami. Spadły mu okulary.

Nastawił uszu. Cisza.

Chlipnął parę razy. Przylgnął do bramy. Osunął się na ziemię i rozpłakał. Wstał, cofnął się, potem na ugiętych nogach rozpędził się i z impetem kopnął w bramę.

Posłuchał. Żadnej odpowiedzi.

Nabrał w płuca więcej powietrza i krzyknął na cały głos.

Echo poniosło krzyk po okolicy.

Gdzieś daleko zaszczekał pies. Potem drugi.

– No, proszę… błagam! – wykrzykiwał Barenboim, waląc pięściami w bramę. – No, przecież błagam! No, przecież błagam! Błagam!! Kurwa… przecież błagam!!!

Przeraźliwy krzyk przeszedł w rzężenie. Barenboim zamilkł. Oblizał wargi.

Zza chmur wypłynął cienki księżyc. Dwa psy szczekały ospale.

– Nie… tak to nie wolno… – Barenboim odszedł od bramy. Okulary zachrzęściły mu pod nogami. Schylił się, podniósł je. Pękło lewe szkło. Ale nie wypadło.

13
{"b":"107009","o":1}