– Wiesz co, zaraz pieprznę cię w czerep – syknął Moser. – Też nie będę się szczypał, że jesteś poruczniczyną. Nie będę żałował sierocego biedactwa, psychicznie kontuzjowanego i warunkowo uwolnionego.
– Spróbuj – powiedział Andrew. – Ale pamiętaj, że ja nie chciałem cię urazić. Po prostu konstatuję fakty. I wiesz co? Żal mi cię.
Adiutant nieoczekiwanie spasował. Nie zaryzykowałby uderzenia Wernera. A w utarczce słownej nie miał szans, bo master-technik po prostu wszystko odgadł z dokładnością do trzeciego miejsca po przecinku.
– Nie do życia jesteś, facet – powiedział kapitan. – Za bardzo zadzierasz nosa. Pewnie dlatego, że ciągle jesteś faworytem Raszyna. Ale był też czas, kiedy zachowywałeś się inaczej. Zapamiętaj moje słowa, on cię znowu wyciśnie jak cytrynę i wyrzuci. To jest taki rosyjski model zachowania, znam te numery. Dziś mu jesteś potrzebny, a jutro… I pamiętaj, Andrew, pamiętaj dobrze, gdzie cię widziałem i jak żałośnie wtedy wyglądałeś.
– Bo ja nie jestem bohaterem – ugodowo przyznał Werner. – Ja jestem… po prostu astronautą.
Odwrócił się i odszedł.
Moser już zamierzał rzucić jakąś obraźliwą puentę, ale się rozmyślił. Po każdej takiej odzywce Andrew mógł mu zaproponować, by zanurzył się w atmosferze Jowisza. Albo żeby posiedział w więzieniu. Ale nie zaproponował.
– Głupi jesteś – rzucił tylko smętnie adiutant flagowy.
Zresztą w więzieniu, do którego przed laty pojechał Moser, Werner wcale nie wyglądał żałośnie. Tkwił w nim jakiś zadziwiająco trwały rdzeń. Andrew w każdej kryzysowej sytuacji myślał szybko, działał kompetentnie i nigdy nie tracił głowy. Zdaniem Mosera był znakomitym zawodowcem i prawdziwym bohaterem. A to, że na co dzień zmieniał się w lebiegę i nosił haniebne jak na swój wiek porucznikowe epolety, nie dziwiło kapitana. To akurat była cecha charakterystyczna bohaterów. Adiutant flagowy szczerze zazdrościł koledze ze szkoły oficerskiej, którego inny bohater – Uspienski – od razu z czwartego roku zabrał w przestrzeń kosmiczną.
Kapitan westchnął ciężko, wsunął ręce w kieszenie i udał się wykonywać swoje mało bohaterskie obowiązki. Na tym polegała różnica między fartownym i majętnym Moserem a heroicznym gołodupcem Wernerem. Andrew co i rusz miał okazję się wykazać. Owszem, to było niebezpieczne dla życia, ale za to baretka Serca na roboczej kurtce Wernera zawsze będzie przyspieszała bicie niewieścich serc. A wszystkie naszywki i galony Mosera świadczyły jedynie o tym, że jest szanowanym i porządnym człowiekiem, ale nie, że potrafi wyżyć w sytuacji ekstremalnej i jeszcze ratować innych – co tak kochają kobiety…
Oczywiście, kapitan też miał nieraz okazję ładnie się zaprezentować. Jednak w innych okolicznościach – w sztabie. Tu, na górze, uważano to za rzecz szczególną i właściwą ludziom mądrym, ale niewytrzymującym dużych przeciążeń i niepotrafiącym podejmować błyskawicznych decyzji. Jedynym w Grupie F naprawdę szanowanym przez oficerów operacyjnych sztabowcem był kontradmirał Tyłek, który w młodości wykonał taki bohaterski numer, że już więcej nie był zdolny do prowadzenia okrętów.
A adiutant flagowy Moser marzył od dziecka o kosmosie i bardzo chciał gdzieś w Przestrzeni dokonać heroicznego czynu. Mógłby być nawet przy tym lekko kontuzjowany – fizycznie, a może nawet jeszcze lżej – psychicznie. Wykonać manewr ratunkowy, uratować kolegów, rozwalić na strzępy wroga, doczołgać się do bazy z rozbitymi zwierciadłami i stanąwszy na twardym gruncie, z ulgą powiedzieć: Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale akurat to okazało się dla Mosera nieosiągalne. Miał z tego powodu nieustający kompleks niższości, zwłaszcza gdy sobie popił. Chociaż tak naprawdę nie było w tym jego winy.
Młodzieńcza odwaga flagowego adiutanta zanikła piętnaście lat temu. Moser, wtedy jeszcze porucznik, czekał na orbitalnej bazie na załadowanie na scouta „din Alt”, gdzie miał pełnić funkcję drugiego nawigatora. Zobaczył cumujący legendarny krążownik „Lock von Rey”, który dokonał fantastycznego zanurzenia w Jowiszu. Moser znał kilku chłopaków z „von Reya”, w tym Wernera, i ruszył do śluzy, korzystając z tego, że jego oficerski stopień pozwalał mu łazić wszędzie i do wszystkiego pakować nos.
Tymczasem z okrętu zaczęły wypływać nieruchome ciała w zapieczętowanych speckostiumach, złączone ze sobą kablem elektrycznym, żeby nie pogubiły się wypchnięte powietrzem ze śluz. Jedno, drugie, trzecie… Kiedy Moser doliczył do pięćdziesięciu, chwyciły go mdłości. A gdy za tymi ciałami wyszło, z trudem przestawiając stopy w butach na magnetycznych podeszwach, dziesięciu stosunkowo żywych astronautów, młody porucznik nie ryzykował nawet zbliżenia się do nich.
Na czele szedł kapitan Uspienski, jeszcze nawet nie podejrzewając, że za miesiąc otrzyma swój osławiony przydomek Raszyn. Zresztą w tym momencie chyba go to nie obchodziło. Za nim pojawił się Werner, w oczach którego widniało nie do końca zamaskowane szaleństwo.
Moser cofnął się o krok, potem następny, aż wreszcie nie wytrzymał i zwiał. Z floty co prawda nie uciekł, ale wtedy, w tej przeklętej śluzie, coś na zawsze utracił. Może młodość czy skłonność do zaryzykowania i poniesienia ofiary? Czy, jak potem wciskał sam sobie – głupotę? Dla czystego sumienia dwukrotnie latał na „din Alcie” na Marsa i raz na Wenus, ale los jakoś strzegł stateczek przed wszelkimi nieprzyjemnościami. Pewnie dlatego, że dowodził nim Abraham Fein. Ale Moser czuł, że prawdopodobieństwo wypadku zwiększa się, dlatego złożył podanie o skierowanie na zmianę specjalizacji. Nie minął rok od rozpoczęcia przez niego kursu analityka sztabowego, jak „din Alt” został w Pasie poważnie uszkodzony. Miotającą się w kłębach dymu i ognia załogę uratowała wyłącznie smykałka technika, który podskoczył do przestrzeliny i z zimną krwią zatkał ją pięścią. Dowiedziawszy się o tym, Moser najpierw pił do upadłego, a potem wytrzeźwiał i na zawsze odzyskał spokój.
Spokojnie robił karierę w sztabie Tyłka, uczestniczył w planowaniu wielu udanych operacji, uważany był za zdolnego analityka i miłego człowieka. Potem Essex polecił jego kandydaturę na stanowisko adiutanta flagowego. Raszyn nie znosił kłamstwa, więc na pytanie, dlaczego przeniósł się do sztabu, Moser opowiedział admirałowi o historii w śluzie. Ten wyraził swoje współczucie i rzekł: Dobra, przejmujesz sprawy. Kapitan najpierw był w siódmym niebie, pracował nie z obowiązku, ale z żarliwości, i nieoczekiwanie jego reputacja wzniosła się na wyżyny. W admiralicji zacierali ręce, obserwując rozsądnego i pracowitego Mosera. Ale potem ten obraz zaczęła psuć jego przesadna bliskość z kłopotliwym Rosjaninem. Będąc ogniwem pośrednim między dowódcą Grupy F a admirałem floty, kapitan stale balansował na ostrzu brzytwy, ryzykując, że podpadnie albo jednej, albo drugiej stronie. A gdy na twojego przełożonego usiłują naciskać za pośrednictwem ciebie samego…
W ostatnim czasie sytuacja stała się jeszcze poważniejsza. Idąc do admirała ze złymi wieściami, Moser odruchowo ciągle zwalniał i zwalniał. Zastanawiał się przez cały czas nad tym, kiedy będzie najrozsądniej poprosić Raszyna o przeniesienie na dół i jak właściwie to zrobić.
A był już najwyższy czas wiać. Afera z wysłaniem „Ripley” na Cerbera cuchnęła na kilometr. Adiutant był pewien, że jego dowódcy urwą niedługo jego sprytny rosyjski łeb.
* * *
Na drzwiach kajuty master-nawigator Kendall czerwonym flamastrem narysowano cukierek. Rysunek wykonany był w biegu, jednym ruchem, ale jaskrawa linia niedbale ciśnięta na biały plastyk zdradzała nietuzinkowy talent. Zamyślony Werner wdusił palcem przycisk wywołania, drzwi otworzyły się w tej samej chwili.
– Mamy na „Skoczku” maniaka – powiedział Andrew, odruchowo gapiąc się na wnikający w ścianę cukierek. – Dzień dobry, pani kapitan. Przepraszam za to spóźnienie… – Przeniósł wzrok na stojącą w progu dziewczynę i tylko dzięki nadludzkiej sile woli nie chwycił się za serce, które nagle zabolało. Werner nie sądził, że zatęsknił za Ive aż tak bardzo. Poza tym nie otrząsnął się jeszcze z bezsensownej paplaniny z Moserem. Przez całą drogę do kajuty Candy usiłował w myślach postawić się na miejscu adiutanta flagowego, a jego umieścić na swoim. Bez powodzenia.