König najpierw złapał się za serce, potem za pistolet. Raszyn był w speckostiumie i już zamierzał palnąć przełożonego w łeb, co pewnie skończyłoby się żałośnie, ale w tym momencie zabrał głos admirał floty, nieboszczyk Hunter.
Odczep się od chłopaka, König – polecił. – Nie masz racji. A pan, commanderze – baczność. Regulaminowo, jasne? Czyli zrobimy tak: niedługo kończą się polowe testy jeszcze jednej „setki”. Miała być dla mnie. Ale oddam ją panu. Statek nazywa się „Paul Atrydes”. Taka nazwa zobowiązuje. Na takim statku nie wolno sobie robić jaj. Proszę więc iść i szykować się do objęcia jednostki, a przy okazji przejmuje pan wszystkie siły osłony Grupy F. I niech pan skleci mi z nich takie skrzydło, żeby ani jedno marsjańskie bydlę nie odkleiło się od powierzchni. A jeśli za miesiąc jakieś czerwonodupskie ścierwo będzie jeszcze latało, zdegraduję pana i posadzę. Czy wszystko jasne?
Tak jest, panie admirale floty – wyskandował Raszyn. – Proszę o pozwolenie zameldowania. Jedno ścierwo będzie latało. Ale źle i niedaleko.
A jakież to? – zdziwił się Hunter.
„Enterprise”.
Stary astronauta zarechotał i śmiał się długo, czerwieniejąc na twarzy i klepiąc się dłońmi po kolanach.
Dobra – powiedział, z trudem łapiąc oddech. – „Enterprise” niech sobie na razie lata. Nie mamy do niego głowy. Odmeldować się… i walczcie przykładnie… commanderze Raszyn.
Tym sposobem Raszyn zdobył ksywkę, która przylgnęła do niego na stałe. „Enterprise” dokuśtykał do Marsa dopiero pod sam koniec wojny i pojawił się na orbicie całkowicie już lojalny, z zamkniętymi w karcerze oficerami, a z poszyciem pokrytym demaskującą białą farbą. Przez jakiś czas działał pod ziemską flagą i w zasadzie miał już być przemianowany, zdecydowano jednak, że okręt jest przestarzały, zaniechano remontu kapitalnego i postanowiono opchnąć go na rynku wtórnym. Rynek wtórny jednak „Enterprise” olał – na statku z tak zniszczoną częścią napędową nie warto było wozić nawet śmieci. Wtedy zrujnowany battleship zwrócono Marsjanom, którym udało się go posztukować i uzbroić. Na samym początku nowej kampanii został jednak przejęty przez grupę dywersyjną Ziemian, przeprowadzony na Wenus i to był – jak się okazało – mało szczęśliwy ruch. Wenusjanie ogłosili wkrótce suwerenność i jeszcze długo straszyli tym statkiem Ziemię. Potem „Enterprise” przekazano z powrotem Marsjanom, jeszcze jakiś czas walczył w pasie asteroidów, ale po raz drugi napotkał wojowników Raszyna i musiał się poddać. Wprawdzie pozostawiony przez powstańców zaawansowany wirus komputerowy nieźle dopiekł master-nawigatorowi Ivetcie Kendall, niemniej na tym historia „Enterprise’a” już się skończyła.
Teraz „Skoczek” przeleciał w odległości stu kilometrów od „Gordona”. Gigant śmierci rzucił Ive na terminal dyżurne: OK? Komputer potwierdził sam, że OK, pomyślnej służby – na tym wymiana uprzejmości się skończyła. A na SDO wkroczył Fox w otoczeniu kłębów siwego dymu. Z ust sterczała mu kwadratowa w przekroju hawana o wprawiającej w zdumienie długości. Pod lewym okiem kanoniera widniał fioletowy siniec. Buty oczywiście gdzieś zgubił.
– Cześć, Cukiereczku! – rzucił, wyjął cygaro z ust i zbliżył się do kapitan-porucznik. – Niech cię, słoneczko, ucałuję!
Ive roześmiała się, pozwoliła, by po ojcowsku cmoknął ją w czubek głowy, i sama potarmosiła go za tłusty policzek. Przez ostanie kilka miesięcy mający pewne skłonności do tycia Fox przybrał na wadze bardzo wyraźnie. Kombinezon niemal na nim trzeszczał.
Oficjalna nazwa jego stanowiska brzmiała: starszy ekspert ogniowego współdziałania. Dlatego nikt nie mówił o nim inaczej jak kanonier.
– Czołem, Andre! Co u ciebie? – zapytał Fox Wernera. Powiedział to po francusku, żeby podkreślić poufałość i zwracanie się na ty. Ive uniosła brwi, nie przyszło jej do głowy, że ktoś na „Skoczku” może znać nowego technika długo i dobrze.
– Dzięki, Michael, w porządku – rzucił ten przez ramię. – A czemu ciągle nosisz tego siniaka?
– Noszę go jak medal – z dumą odpowiedział Fox. – Co tam ze zwierciadłem u starego „Paula”?
– Wygląda mi na fabryczną usterkę w jednym bloku. Nic poważnego. I co to ciebie obchodzi? My kierujemy, ty bombardujesz… Jak wolniej lecimy, celność się poprawia.
– Mnie wszystko obchodzi – oświadczył kanonier. – Kocham starego „Paula” całym sercem. Interesują mnie wszystkie drobiazgi. Nawet to, że nasza Linda przechodzi psychozę seksualną. Cukiereczku, załapałaś się kiedyś na psychozę seksualną? Przy okazji, z was, dzieci, to by wyszła wspaniała para! Andy i Candy!
Ive skinęła na Foxa, a kiedy ten się pochylił, chwyciła go za nos dwoma palcami.
– Daj, nie czeba! – zawył grubas. – Wincej nie byndę!
– Dobrze ci tak – zaaprobował egzekucję Werner – plotkarzu!
Candy puściła nos kanoniera i chwyciła go za kołnierz, żeby nie uciekł.
– Skąd go znasz, Michael? – syknęła mu do ucha.
– Bo co? – szeptem zdziwił się Fox, rozmasowując zarumieniony nochal. – Andy służył na „von Reyu”. Obaj jesteśmy z pierwszej załogi Raszyna. Tyle że ja przed samym Jowiszem zostałem wysłany na trening. A Andy… Widziałaś jego baretkę Serca? No, to już wiesz.
– Aaa… – przeciągnęła Ive wieloznacznie, niczego nie rozumiejąc.
Grubas włożył cygaro do ust i wziął się pod boki.
– Na „Skoczku” mamy obecnie wręcz unikatową społeczność – powiedział na cały głos. – Całe cztery Purpurowe Serca, a w tym dwoje Rosjan. Jeszcze będziecie o nas pieśni układać. I legendy.
– A kto jest tym drugim Ruskim? – zdziwiła się kapitan-porucznik.
– No przecież on! – Kanonier wskazał cygarem Wernera.
– Czekaj, Andrew, czy on to mówi poważnie?
Technik czymś szczęknął, z zadowoloną miną podrzucił zdefektowany blok i wsunął na miejsce panel kontrolny. Zepsuty moduł cisnął niedbale do torby z narzędziami, usiadł okrakiem na krześle, ułożył ręce na oparciu i oparł na nich brodę. I popatrzył Ive w oczy tak, że dziewczyna zmieszała się ostatecznie.
– A dlaczego nie? – zapytał.
– Aaa… – powiedziała znowu Candy.
– Nazwisko służy maskowaniu – wyjaśnił Fox. – Żeby się nie czepiali.
– Papla – rzucił z uśmiechem Werner. – Proszę nie słuchać Mike’a, pani kapitan. To moje prawdziwe nazwisko. Moi przodkowie byli zrusyfikowanymi Niemcami. Wernerowie mieszkali w Rosji od siedemnastego wieku aż do Kotłowaniny. I potem też krzyżowali się wyłącznie z czystej krwi Rosjanami. Tak więc jestem Rosjaninem w stu procentach. Tak jak admirał Raszyn.
– Ale Raszyn ma imię… – bąknęła Ive.
– No, i nazwisko! Dokładnie rosyjskie – zgodził się z nią kanonier. – Aleks Uspien. Co jest nie tak?
Werner nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
– Co jest? – obruszył się grubas. – Dlaczego, u licha, dziś się wszyscy ze mnie natrząsają? Jedna nienormalna łapie mnie za jaja, druga za nos, teraz jeszcze ty…
– Admirał Raszyn naprawdę nazywa się Oleg Uspienski – powiedział technik.
– Nie może być! – machnął cygarem Fox. – Wszystkie nazwiska na – ski są żydowskie. Tak jak naszego Jean Paula.
– Popatrzmy do wykazu załogi – zaproponowała Ive, kładąc dłoń na kontakcie swojego terminala. – Chwila moment. Póki Michael i panu nosa nie złamał. Z nim trzeba ostrożnie, Andrew, lubi prowokować.
– Grunt, że nosa nie pozwoli sobie utrzeć – prychnął kanonier i znowu owinął się kłębami dymu. – Dobra, nie przeciągaj, zapytaj. Tylko o co się zakładamy?
– Nie będzie pytania – powiedziała Candy, patrząc na monitor. Lewą ręką zagrała na kontaktach niczym na małej perkusji, a prawą wsunęła pod pulpit i wyciągnęła stamtąd obuwie.
– O mamo! – zawołał grubas. – Gdzie moje buty? Czy ktoś widział moje buty? Gdzie ja je… – I wypadł jak burza na korytarz, niemal zwalając na podłogę pierwszego oficera Borowskiego.
Ive pośpiesznie wkładała buty. Werner ze spokojnym uśmiechem na ustach patrzył, jak na ekranie rośnie zbliżający się admiralski kuter.