Mocno zacisnął powieki. Potem drążącą ręką dotknął kontaktów na podłokietniku fotela i zaczął pracować. Po kilku minutach zakończył obliczenia i wprowadził do kompa nowy kurs.
„Ripley” płynnie zmieniła kierunek. Powoli zaczęła odchodzić w górę, opuszczając płaszczyznę ekliptyki. W tym momencie Fein był gotów nawet przez miesiąc kręcić się nie wiadomo gdzie, żeby tylko nie spotykać znowu Obcych. Zwyczajne nawigacyjne sztuczki nie dawały takiej gwarancji. A obszerna półpętla wyrzucała scouta ze strefy zainteresowań Alienów.
Należało zameldować dowództwu o ostatnich obserwacjach, ale commander nie odważył się na to w tym momencie. Był za bardzo wykończony i stłamszony. Nie zamierzał wysyłać meldunku, zanim nie wróci do Układu Słonecznego wysoko nad płaszczyzną, po której poruszały się planety i statki.
Załoga spała. Fein westchnął. Budzić ludzi nie było sensu, ich psychika wyraźnie nie otrząsnęła się jeszcze z szoku. Przyjdzie czas – sami się ockną. A może by tak…
Usunął niemal całą energię ze zwierciadła, przyspieszenie spadło do jeden G. Commander sprawdził stan powietrza w pomieszczeniu, uznał go za dobry, podniósł więc pokrywę hełmu, odpiął maskę antyprzeciążeniową i zaczął spazmatycznie kasłać, uwalniając płuca z mieszanki oddechowej. Potem odpiął pasy, by ostrożnie stanąć na nogi. Kiwnął się, ale ustał. I wolno, chwytając się wszystkiego, czego tylko mógł, ruszył na rufę.
Z szafki nad sedesem wyjął hermetycznie zamkniętą plastykową kolbę. Przerzucił kilka przełączników na panelu i uważnie wsłuchał się w syk wymyślnej konstrukcji. Pokiwał z zadowoleniem głową, następnie podniósł pokrywę z groźnym napisem nie srać! Wsunął w trzewia muszli wielką z powodu wzmacniającej rękawicy, ale wystarczająco zręczną dłoń. Chwycił i wyciągnął przewód z kranikiem na końcu, podłączył go do kolby. Przekręcił wentyl. Kosmiczny węzeł sanitarny chrumknął, by wypluć porcję brunatnej cieczy.
Na pokładzie innego scouta Grupy F tego typu działania oznaczałyby, że odznaczany wielokrotnie commander Fein oszalał ostatecznie. Ale nie na „Ripley”. Werner, były podwładny Abrahama, zaczął eksperymenty z kiblem, jeszcze latając na „din Alcie”. Konstrukcja urządzenia była zbyt zaawansowana, żeby się do niego po prostu wypróżniać. Byłoby to uwłaczające dla ziemskiej myśli technicznej.
Fein zahermetyzował ponownie muszlę, po czym wrócił na swoje miejsce. Połączył się z fonoteką i nastawił cichą muzykę. Odkorkował kolbę, przysunął do szyjki nos, powąchał.
– Do-obrze – powiedział zadowolony. – Do przyjęcia.
Rozejrzawszy się jak przestępca, uniósł naczynie w błazeńskim toaście, zrobił konieczny w takim wypadku wydech i łyknął. Z trudem złapał oddech. Błysnął oczami.
– Matko kochana! – zawołał. – No, chłopaki, żebym zawsze takie coś miał, a wy żebyście się obudzili!
I łapczywie łyknął znowu.
* * *
Szef sztabu polecił zwolnić. Grupa F odpięła maski i przebrała się ze speckostiumów w lekkie robocze mundury. Astronauci radośnie poszli pod prysznice, a potem łapczywie pochłaniali zwykłe, ludzkie jedzenie. Ale normalnego upojenia z powodu ziemskiej grawitacji nikt nie odczuwał. Na grupę zwalił się taki problem, przed jakim jeszcze nie stała w ciągu całej historii bojowej.
Oleg Igoriewicz Uspienski, trzygwiazdkowy admirał floty kosmicznej, kawaler wielu orderów i medali, niemłody i śmiertelnie już zmęczony mężczyzna, leżał w swojej kajucie, odwróciwszy się twarzą do ściany. Leżał bezwładnie jak szmaciana lalka. Na środku stojącego na biurku monitora tliła się gasnąca czerwona kropka – pozostawiony za rufą Mars.
To była demonstracja. Ktokolwiek by wszedł do kajuty, a tym razem admirał nie zamknął drzwi, zobaczyłby właśnie to, przeklętą Czerwoną Planetę na monitorze. Tym sposobem Raszyn okazywał, że nie ma ochoty na szczerą rozmowę.
Minęła doba od chwili, kiedy odsunął się od pełnienia służby i leżał w milczeniu i nieruchomo, odmawiając jedzenia i nie odpowiadając na próby wciągnięcia go do rozmowy. Chwilami wydawało się, że po prostu śpi.
Pozbawiona dowództwa Grupa F nadal leciała w kierunku Pasa. Zgodnie z rozkazami okręty zachowywały ciszę radiową i nie usiłowały połączyć się z ziemską Siecią.
Ale samotnemu scoutowi, kryjącemu się w meteorytowym kraterze na Fobosie, nikt nie bronił podłączenia się do prywatnej marsjańskiej boi i ściągnięcia z niej newsów z trzech planet.
Gdy tylko zaczął przekazywać dane, Raszyn chciwie pożerał oczami monitor. A potem, nie mówiąc ani słowa, dał na ekran widok Marsa, ułożył się w łóżku i odwrócił nosem do ściany.
Formalnie nie przekazał nikomu pełnomocnictw dowódcy. Oszołomiona zaś wiadomościami załoga Grupy F nie miała pretensji do Raszyna. Ale on sam wycofał się z gry.
Tak jak oczekiwał – wykiwano go.
* * *
Zdrada była bardzo wyrafinowana.
Grupa F wykonała postawione przed nią przez admiralicję zadanie wyśmienicie. Po marsjańskiej kopalni i całym jej cywilnym personelu nie pozostał nawet ślad. Zlikwidowane zostały również strzegące obiektu oddziały – siły republikańskiej samoobrony na czele z pułkownikiem Tonem.
Nie było tam nigdy żadnej pirackiej bazy.
Był natomiast z całą pewnością splot finansowych interesów. Komuś ta cholerna kopalnia stała kością w gardle. I ten ktoś był gotów na wszystko, byle zaniechano wydobycia. Może konkurencja? A może cała Rada Dyrektorów chciała zwiększyć kontyngent uranowego eksportu na Marsa?
Może też ktoś chciał skomplikować stosunki między Red City i mocno zależną od marsjańskiej rudy Wenus?
Gdy na Ziemi Akcjonariusze rozważali rozwiązanie floty, jak na zamówienie znalazł się ktoś cyniczny i bezlitosny, kto połączył dwie sprawy w jedną.
Kontradmirała Esseksa przy głównej śluzie powitał Borowski. Tym razem Tyłek przybył na „Skoczka” bez ochrony i wyglądał na nieco zmiętolonego. Od szefa sztabu na kilometr jechało harą.
– Panie kontradmirale… – zaczął ZDO, ale Essex zamknął mu usta niedbałym ruchem ręki.
– Przestań! – rzucił. – Nie czas na formułki. Już nie jesteśmy armią. Jesteśmy piratami. Kryminalistami.
Borowski skrzywił się niechętnie, ale nic nie powiedział.
– Masz jakieś pomysły? – zapytał Essex. – Co robimy?
– Pomysły są – burknął zachmurzony pierwszy oficer. – Rzecz jasna, to nie moja sprawa, ale gdyby mnie ktoś zapytał, powiedziałbym, że powinniśmy wracać na Ziemię.
– Ha! – Tyłek rozejrzał się nerwowo, jakby rozmowę mógł ktoś podsłuchać.
– Na Ziemię – powtórzył Borowski. – Albo na Marsa. Albo i na Wenus, czemu nie. Ale nie uciekać.
– A my wcale nie uciekamy. Tylko policja na nas czeka, doczekać się nie może.
– Czy to prawda, że rozkazy wsadziliśmy w dupę?
– Yhy. To znaczy nie całkiem w dupę. Mamy teraz inny rozkaz. Ultimatum. Żądanie, żeby Aleks zaniechał samowolnych działań, przekazał grupę mnie i wracał.
– Biedny Raszyn! – westchnął Borowski.
– Nie pęka, jak myślisz?
– Po prostu jest zmęczony – powiedział twardo ZDO. – Przecież pan wie, Philipie, że on jest nie do złamania. Ma lekką depresyjkę. Minie.
– Kto to mówi? Wasza psycholog, ta, jak jej tam?…
– Linda. Tak, ona też.
Essex w zamyśleniu podrapał się po szczecinie na brodzie.
– Dobra – powiedział. – Spróbujmy go reanimować. Musimy w końcu coś postanowić.
– Chodźmy – zgodził się Borowski. Ruszyli pustym korytarzem. Pierwszy oficer maszerował w milczeniu, gapił się pod nogi, a Tyłek hymkał i sapał, coś obracając w głowie.
– Nigdy nie podobał mi się tutejszy zastępca do spraw liniowych – powiedział w końcu. – A tobie jak?
– Nijak – mruknął Borowski.
– Chcesz przejść na jego miejsce?
– A on? – z niedowierzaniem popatrzył na kontradmirała ZDO.
– A on się zastrzelił – rzucił niedbale Essex.