Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dlatego się nie ruszają – podsumował Raszyn. Oznaczające położenie okrętów gwiazdki na jego monitorze pokazywały, że grupa znakomicie trzyma szyk. – Dobrze idziemy. Dokładnie według rozpiski. Nawet…

W tym momencie Essex wypowiedział swoje słynne dwa słowa.

Astronauci twierdzili potem, że kiedy rozległo się owo demaskujące Grupę F FW, mieli wrażenie, jakby to świętokradztwo wprawiło w osłupienie cały zamieszkany kosmos.

– Idiota! – ryknął na stanowisku ogniowym Raszyn i wywołał Esseksa na kodowanym zakresie.

– Mamy zafiksowany cel – beznamiętnym tonem zameldował Fox.

Idący do ataku cruiser brzęczał jak napięta cięciwa.

Admirał głośno powiedział po rosyjsku coś, czego nikt nie zrozumiał. Na „Skoczku” podstawowy słownik admirała był raczej znany, ale w tym momencie dowódca użył czegoś nowego.

Jednak szef sztabu nie dał mu okazji do długiej wiąchy.

– Duże nagromadzenie sprzętu w strefie rażenia – powiedział szybko, pojawiwszy się na ekranie. – I żadnych ludzi.

– Coś ty narobił, skurwielu?! Zwieją!

– Nie zdążą. Powtarzam: nie ma tam nikogo w promieniu co najmniej stu mil.

– No to co, pieprzony admirale?!

– Kontradmirale. Według regulaminu armie sojusznicze powinny tu już być w odległości trzydziestu mil i czekać, aż damy salwę.

– Jaki znowu regulamin, durniu! Przecież to Marsjanie!

– Tak, ale to nasi uzgadniali operację. Czyli powinniśmy się orientować na ziemski regulamin walki. W przeciwnym przypadku zostalibyśmy powiadomieni.

– Rzeczywiście Tyłek z ciebie – rzucił Raszyn i rozłączył się.

Essex wykonał gest, jakby umywał ręce. Gapiło się na niego kilka par zdumionych oczu – nikt z podwładnych siedzących na SDO „Gordona” nie był najwyraźniej biegły w gestach biblijnych.

Na dole pojawiły się żółte błyski eksplozji – ktoś na chybił trafił młócił niebiosa laserem. Nie miało to żadnego sensu, Grupa F i tak przecież wybrała do przeprowadzenia ataku maksymalnie szaloną trasę.

Admirał, mamrocąc pod nosem rosyjskie słowa, odwrócił się do ekranu przeglądowego.

– Marsjańską falę natychmiast – polecił. – Łączność głosową!

– Minuta do otwarcia ognia – przypomniał Fox.

– Wiem! – ryknął Raszyn. – Dajcie mi łączność! Znajdźcie ich!

Ive, naprowadzająca kiwającego się na boki „Skoczka” na cel, nie mogła wprawdzie odwrócić wzroku, ale świetnie wyobrażała sobie, jakie wściekłe oczy ma dowódca. Takiego czegoś, co działo się w tym momencie, jeszcze nie widziała w życiu. Do głowy jej nie przychodziło, że kilka chwil przed atakiem można szukać kontaktu z wrogiem.

Bezładna strzelanina z dołu ustała. Odżyły głośniki.

– Powierzchnia wzywa admirała Esseksa! – krzyknął obcy głos. – Ną Boga, admirale!

– Kontradmirała Esseksa – tym razem to Raszyn poprawił upierdliwie. – Co za fiut nadaje?

– Nie można zidentyfikować – pośpiesznie zameldował łącznościowiec. W kartotece głosowej „Skoczka” znajdowały się dane wszystkich czynnych marsjańskich dowódców. Czasem dzięki temu szło rozszyfrować obcy podstęp wojenny.

– Tu Essex – rozległo się w eterze. – Kim jesteś?

– Pułkownik Ton, samoobrona Republiki! Gdzie pan jest, admirale? Co się dzieje?!

– Dlaczego zaatakowaliście, nie czekając na nas?

– Ale… jak to… Co znaczy: nie czekając na nas7.

– Mamy rozkaz o wspólnej operacji. My ostrzeliwujemy powierzchnię, wy przejmujecie.

– Kogo przejmujemy? – zdziwił się Marsjanin.

Potem zapanowała grobowa cisza. Zapewne szefa sztabu ogarnęły wątpliwości albo już żałował okazanej szlachetności i szacował, jak oberwie od Raszyna.

– Do otwarcia ognia trzydzieści – powiedział Fox.

– Żadnego pułkownika Tona – zameldował łącznościowiec – nie było i nie ma, sprawdziłem.

– Tak myślałem – skinął głową Raszyn. – Kiwają nas. Och, niech tylko stąd ujdziemy z życiem, Tyłek pożałuje… Zaduszę tego panikarza.

– Tu są tylko kopalnie… – wymamrotał Marsjanin. – A my ochraniamy… Tylko nie strzelajcie, na Boga…

– Niestety, Boga nie ma – powiedział Essex ze smutkiem w głosie. – Hej, Aleks! – zawołał. – Wybacz mi, kretynowi.

– Bóg niech ci wybaczy – syknął zjadliwie dowódca Grupy F. Lipny pułkownik ostatecznie się zdradził. Marsjanie nie byli religijni. A piraci i przemytnicy, ludzie przesądni z samej definicji złodziejskiego fachu – tak.

– Admirale Uspienski! – rozległy się wrzaski z dołu. – Nie róbcie tego! Jesteśmy swoi!

– Czas! – sapnął Fox.

Marsjańską bazę znowu rozjaśniły błyski. Kolejne pudło!

– Zezwalam – cicho powiedział Raszyn.

Kanonier delikatnym ruchem przejechał po pulpicie kontaktowym. „Skoczek” drgnął całym potężnym ciałem, skalisty płaskowyż na dole zasnuła bura chmura. Po ułamku sekundy Grupa F, spluwając ogniem, przemknęła nad celem i zniknęła. Do ziemskich okrętów nie został oddany ani jeden wystrzał. Najprawdopodobniej już nie miał kto strzelać. Obrabiany fragment powierzchni przesłoniła szczelna powłoka pyłu, przez który słabo przeświecał wolno puchnący malinowy grzyb.

– Cel zdławiony – zameldował Fox.

– Jak tam z nami? – zapytał admirał.

– „Rocannon” nie strzelał. Awaria systemu, blokada głównej lufy. Reszta w porządku.

– Odwołanie stanu gotowości. – Raszyn wyprowadził na ekran obraz pozostawionej już daleko za sobą powierzchni Marsa. – Ta-a-ak… Trochę im zepsuliśmy bazę… Kapitanie-poruczniku Kendall!

– Słucham, sir! – ochryple odezwała się Ive. Utrzymanie „Skoczka” w locie koszącym kosztowało ją sporo trudu.

– Dalej działamy według planu. Zuch dziewczynka!

– Tak jest, sir.

– A teraz Tyłek do mnie, na rozszarpanie! – niemal wesoło rzucił dowódca,

* * *

Abraham Fein ocknął się i odkrył ze zdziwieniem, że wcale nie jest nagi i nie leży w łóżku żony, w którym właśnie pokazał, co to znaczy prawdziwy astronauta. W rzeczywistości zwiadowca był zapakowany w skafander bojowy i bezwolnie zwisał z fotela na pokładzie „Ripley”. Wyprostował się z trudem. Przez pewien czas, chcąc dojść do siebie, siedział nieruchomo, często mrugając. Potem poruszył głową, chwycił zębami ustnik i wypił kilka łyków energizera. Napój przyniósł mu ulgę. Mógł się już rozejrzeć.

Namierniki pokazywały, że z dwudziestu ostatnich godzin blisko trzydzieści minut commander przebywał w głębokim omdleniu, a przez resztę czasu spał. Inni członkowie załogi byli nieprzytomni godzinę albo dwie, potem zapadli w sen, nie do końca zdrowy, pełen koszmarów, ale mimo wszystko regenerujący.

Scout oddalał się od Słońca z przyspieszeniem bliskim granicznego. Obraz mapy nieba nie wywoływał zachwytu. Fein wyprowadził na monitor dane optyki obserwującej, szybko przewinął zapis i skamieniał.

Alieni dwukrotnie doganiali „Ripley” podczas niesterowanego lotu. Po dwóch godzinach od omdlenia dowódcy i po kolejnej półtorej. Dwa połyskujące wykrętasy nieoczekiwanie wyskakiwały przed dziób jednostki, usiłując oddziaływać na nią przy pomocy jakiegoś pola grawitacyjnego. Za każdym razem malutki scout szczęśliwie przeskakiwał między prześladowcami i gdy oddalał się na jakąś setkę mil, Obcy znikali. Pojawianie się i znikanie Alienów było wręcz magiczne – z niczego gęstniał szary obłok, a w nim statek wroga. Wisiał chwilę, drżał, otulał się mgłą i tajał.

Fein jęknął zachwycony. Legendarny zero-transport, który Ziemianie usiłowali opanować na prototypie „Gorbowskiego” i w który – jak się wydawało – nie wierzyli nawet projektanci statku, istniał naprawdę. Abraham przypomniał sobie przypadek „Skywalkera”, oszacował, jakie zalety da Obcym zero-T w prawdziwej walce, i jęknął ponownie.

Dlaczego nas puścili? – pomyślał. – To raczej nieprawdopodobne, że u nich, jak u nas, i broń, i napęd są zasilane z jednego źródła. Na pewno nie. Przecież generowali swoje tajemnicze promienie od razu po wynurzeniu się z podprzestrzeni czy jak jej tam. Czyli mogli również wystrzelić nam w rufę. Znaczy, że wypuścili nas z premedytacją. A może mam o nich zbyt wysokie mniemanie… Ze strachu.

7
{"b":"102796","o":1}