Niewyraźne jęki w słuchawkach tylko potęgowały przerażenie. Fein znowu zamknął oczy, usiłując znaleźć jakieś wyjście z szalonej sytuacji, i pojął, że sam nic nie rozumie. Chciał tylko, żeby ta męczarnia się wreszcie skończyła. Skończyła się… Skończyła… Jak zmusić Obcych, żeby przestali go torturować? A niby dlaczego ich? Może należy zmusić siebie, żeby się wyłączyć? A wtedy będzie miał w nosie wszystko, co się dzieje. A wtedy…
Nawet nie miał siły wykrzesać odrobiny radości z tego odkrycia. Za bardzo się bał. Potwornym wysiłkiem woli zmusił gardło do przełknięcia wypełniającej usta śliny, żeby się potem nie zakrztusić. Zrobił mocny wydech.
I nie robił wdechu.
Ten numer nie był dla Feina niczym nowym. Abe często chlał, w pijanym widzie tracił ludzkie oblicze, znów chlał łapczywie, oblewając się alkoholem i zachłystując, by potem walczyć z udręką czkawki. Stosował wtedy prosty sposób – wstrzymywał oddech aż do omdlenia. Najważniejsze było oszukać samego siebie, zmusić organizm, by uwierzył, że bez powietrza jest mu lepiej.
Gardło zdusił bolesny spazm. Przed oczami popłynęły kręgi. Jeszcze trochę musi wytrzymać. Jeszcze. I wszystko będzie OK. I wszystko się u… nor… mu…
Fein stracił przytomność. Jego ciało uwolnione z pasów wychyliło się do przodu. Ciężki hełm uderzył w oczekujący na dyspozycje pulpit.
Łup!
Reaktor posłusznie charknął energią w zwierciadło. W punkcie zapłonu plazmy rozjarzyło się małe słońce. „Ripley” jak użądlona skoczyła do przodu. Przyspieszyła. Potem przygazowała, sypiąc pełnym ciągiem.
I zrobiło się ciemno.
* * *
Jak wiele innych wynalazków, jakie otrzymał ród ludzki w spadku po utalentowanym, ale specyficznym plemieniu Rosjan – typu soczyste przekleństwa, pierożki i tańce z prysiudami – daleka łączność wyróżniała się prostotą pomysłu i ograniczonymi możliwościami zastosowania. Kwanty promieniowania elektromagnetycznego w zakresie optycznym niosły informację z prędkością światła, nie ulegając zniekształceniom i zanikowi sygnału. Nawet słaby nadajnik „Ripley” pozwalał na wysłanie bez problemu czułego powitania choćby nawet do mgławicy Andromedy. Ale choć nadanie sygnału to była betka, jednak komplikacje przy deszyfrowaniu niwelowały wiele zalet tego rodzaju wynalazku. Poza tym radio kosztowało znacznie mniej, więc daleka łączność zgodnie ze swą nazwą miała sens tylko na rzeczywiście dużych odległościach, kiedy najważniejsza była niezawodność i precyzja przekazu.
Dlatego boja nasłuchowa Grupy F, przewidująco wyrzucona zupełnie gdzie indziej, niż spodziewała się ciekawska admiralicja, otrzymała z „Ripley” dobrej jakości obraz. Abraham Fein, poleciwszy technikowi wduszać przycisk wysyłania informacji, mógł pozwolić sobie na – jak sam lubił mawiać – luksus kopnięcia w kalendarz z siła, przyjemnością i z czystym sumieniem.
A resztki eskadr uderzeniowych Grupy F w postaci cruiserów i czterech destroyerów przeformowywały się w szyk atakujący.
Wysunięty daleko do przodu na „Gordonie” Essex wyhamowywał nad strefą rażenia i olewając instrukcje admiralicji, przygotowywał się do wyrzucenia scoutów. Dodany do grupy remontowiec kuśtykał w bezpiecznym oddaleniu, po uszy pogrążony w autoremoncie. Na „Skoczku” na całego bzyczały nieszczęsne uszczelki. Na „von Reyu-3” – niebezpiecznie grzał się reaktor. „Rocannon-2” w ogóle, jak się okazało, nie był zdolny do prowadzenia ognia z powodu awarii aparatury telemetrycznej, ale załoga nie mogła nikogo o tym powiadomić, ponieważ w przestrzeni panowała nakazana odgórnie cisza radiowa.
Pierwszy naruszył ją Essex, kiedy czarne cienie ziemskich jednostek wychodziły już do szturmu. I zakłócił ją nie byle jak, a otwartym kanałem głosowym. Powiedział dwa słowa na awaryjnej fali międzyplanetarnej.
– Foxtrot Whisky! – zaskrzypiał w głośnikach jego słynny w całym Słonecznym głos, który spowodował, że marsjańscy łącznościowcy na dole najpierw znieruchomieli, a potem się posikali.
FW – to oznaczało ostrzeżenie dla Grupy F.
Potem chwalono Tyłka za ten czyn cechujący się tak zwanym wysokim humanizmem. Nazywano go szlachetnym rycerzem i tak dalej.
A on tylko otrzymał ze scoutów brakujące dane, przyjrzał się uważnie pełnemu, panoramicznemu obrazowi powierzchni i zauważył, że coś tam nie gra. Szybko przeliczył warianty i podjął heroiczną decyzję: tak na wszelki wypadek, by uniknąć nieprzyjemności, lepiej będzie narobić szumu.
Stanowisko Dowodzenia Okrętem cruisera serii 100 kończy się półokrągłym ekranem, przed którym są rozmieszczone niczym fotele w teatrze stanowiska oficerów. Z przodu i na dole, skierowane na pole ekranu, znajdują się pulpity starszego nawigatora i kanoniera, którzy mają za plecami stanowisko kontrolne dowódcy. Potem są dwaj łącznościowcy. Jest tu też para rezerwowych pulpitów uniwersalnych na wypadek, gdyby trzeba było posadzić w nich pośrednika albo jakieś wysokie dowództwo, które – jak wiadomo – jeśli już idzie do teatru, to nie siada nigdzie indziej jak w loży. Ale zazwyczaj na SDO pracuje piątka ludzi. Cały pozostały personel rozlokowany jest na pokładach na pierwszy rzut oka bez sensu. Wielu podwładnych podczas walki w ogóle nie wie, co robi, no i bardzo dobrze, bo nadmiar informacji skłania człowieka raczej do refleksji niż szybkiego wykonania rozkazów.
W czasie ataku wszystko, co dzieje się dokoła jednostki, można podziwiać tylko z SDO. Dobry widok zapewniają monitory grupy ogniowej, siedzącej dokładnie w geometrycznym środku okrętu. Niezły przegląd sytuacji ma też rezerwa – młodzi nawigatorzy, zajmujący podczas walki rezerwowe stanowisko dowodzenia. W sumie bezpośredni uczestnicy wydarzeń to maksimum pięćdziesięciu ludzi. Wachta wypoczywająca leży w kajutach z opuszczonymi maskami speckostiumów i dusi komara. Jeśli trzeba będzie kogoś zmienić czy w ogóle opuścić uszkodzoną jednostkę, zostaną obudzeni.
Zasada mniej wiesz – lepiej śpisz nie dotyczy podczas boju tylko dowódcy, jego zastępcy i brygady techników. Ci są niezastąpieni. I tak Raszyn czuwa na SDO, Borowski na Stanowisku Ogniowym Okrętu (które teoretycznie powinno mieć równie zwięzły skrót SOO, ale nawet w admiralicji ktoś zrozumiał, że może to budzić nieco niewłaściwe skojarzenia z małpami w klatkach), a Werner z drużyną czeka przy osłonie sekcji reaktora. Poza nimi na idącym do walki „Skoczku” powinien czuwać doktor Epstein i asystująca mu w ciężkich przypadkach Linda. Ale ta para zawsze działała wbrew regulaminowi – skoro w marszu mają roboty powyżej łokci, właśnie podczas walki korzystali z okazji, żeby się wyspać. Wtedy jakoś nikt nie skręcał sobie nogi ani nie wpadał w depresję, gdyby zaś – co na cruiserach rzadko się zdarza – okręt zaliczył dziurkę w strefie roboczej, umarli na śmierć raczej nie wymagają terapii.
Do chwili zakłócenia przez kontradmirała Esseksa ciszy radiowej życie na cruiserze „Paul Atrydes” toczyło się zwyczajnym trybem. Okręt flagowy idealnie utrzymywał pozycję w centrum atakującej grupy i, basowo pomrukując zasobnikiem, opadał na Marsa. Lecąca w awangardzie grupka destroyerów już musnęła wierzchnie warstwy atmosfery.
– Na dole mamy niewielką turbulencję – powiedziała Ive. – Może nas na podejściu lekko trząchnąć. Wszyscy zapięli pasy, mam nadzieję?
Raszyn, którego funkcje admiralskie w tym momencie już się zakończyły i sprowadzały wyłącznie do konsumpcji informacji z monitora, powiedział: Hm.
– Dwie minuty do otwarcia ognia – zameldował Fox.
– Tak. Hej, co tam w eterze? Klient się nie rusza?
– Nie, sir. Wyłapujemy niewielkie tło radiowe, ale to tylko ich radiostacje przenośne.
„Skoczek” nagle szarpnął się i odbił w lewo. Niewielka turbulencja wyglądała raczej na poważną burzę. Po krótkim majtnięciu okręt wrócił na kurs.
– Burza – mruknęła Candy. – Tornado. Proszę popatrzeć, sir, na dole mamy prawdziwe tornado. Idzie na nasz cel.