Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Teraz nie mogę – mruknął dowódca, opierając się łokciami o kolana, a na dłoniach opierając głowę. – Nie dadzą mi tam spokoju, a mnie upiornie chce się odpocząć. Już nie mam sił do niczego.

– To przez leki, driver. Mamy teraz idiotyczną przemianę materii. Ze mnie rano taki kawał strontu wypadł, że mało muszli nie rozwalił.

– Zazdroszczę – uśmiechnął się Fein. – Tobie hemoroidy nie przeszkadzają…

– Akurat, nie przeszkadzają!

– Panie admirale, sir! – odezwał się ktoś za ich plecami. Raszyn przekręcił głowę, jednym okiem zerknął na zbliżającego się astronautę. Był to technik di Lanza. W ręku trzymał jakieś białe zawiniątko.

– Proszę o pozwolenie zameldowania… – zaczął di Lanza, ale zaraz rozkaszlał się na długą chwilę. Dowódca skinął głową. Technik przez jakiś czas chrypiał, potem odwrócił się, splunął i znowu stanął na baczność.

– Wyluzuj, Ettore – poradził mu Borowski. – Będziecie teraz codziennie mieli styczność z admirałem. Przyzwyczajajcie się.

– Tak jest, sir. Melduję, że dezaktywacja okrętu posuwa się zgodnie z rozkładem. Do dostawy części zapasowych mamy piętnaście godzin. Proszę o pozwolenie…

– Jak zdrowie? – przerwał mu Raszyn.

Technik znowu odkaszlnął.

– Dziękuję, sir. Lepiej. Doc powiada, że za dwa tygodnie będę w normie. Myśmy siedzieli w centralnym rdzeniu, prawie nas, można tak powiedzieć, nie ruszyło.

– Proszę posłuchać, Ettore… Ciągle nie mogę pozbyć się myśli… Proszę mnie oświecić jako specjalista. Czy naprawdę nie było żadnego innego wyjścia?

– Ma pan na myśli porucznika Wernera, sir? Proszę o wybaczenie, ale nie było. Wyrzucić reaktor można tylko ręcznie. Przecież nawet nie mógł nim sterować, bo całe zdalne sterowanie zerwało… Chcieliśmy ciągnąć losy, ale porucznik już wyszedł na rufę i zamknął za sobą luk.

– Ot i masz swojego farciarza Andy’ego – powiedział Fein. – Cały Rosjanin…

– Rozumie pan, sir – ciągnął di Lanza. – My też cały czas o tym myślimy. Oczywiście, porucznik mógł przeciągnąć przewód od inicjalizatora katapulty do wnętrza i zostać za grodzią. Ale wtedy by nie mógł kontrolować pracy systemu. Okręt eksplodowałby po piątej, góra szóstej minucie. A porucznik go przetrzymał, sam pan wie ile… Poza tym gródź była przesunięta, luk zaklinował się na amen. Jakby nawet się rozmyślił, to i tak nie mógł wrócić. Ale on się nie rozmyślił, sir. Ja tak rozumiem, że porucznik od razu wszystko sobie zaplanował, jak tylko zobaczył, że straciliśmy kontrolę nad reaktorem… Widzi pan, sir…

– Tak, tak, Ettore, słucham pana.

– Mieliśmy ogromne szczęście, że to był właśnie porucznik Werner – z błyszczącymi oczami mówił technik. – Gdyby na jego miejscu był ktoś inny… Pewnie by zaktywował wyrzut od razu, kiedy odnotował przegrzanie. A Werner świetnie się znał na taktyce walki. Oczywiście, miał pana, to jasne… No i miał swój kontrolny monitor podłączony do procesora marszowego. I Andy… czyli porucznik Werner, sir, on ze swojego posterunku patrzył, dokąd leci okręt i co się dzieje dokoła. I nam tłumaczył. A kiedy ta przeklęta bomba wybuchła, on zbladł cały, powiedział coś po rosyjsku i poszedł do reaktora. Czyli wiedział, co należy robić, żeby uratować okręt. I wiedział, że ten okręt musi zachować zdolność bojową do samego końca.

– Tak – przyznał Raszyn. – Ja go tak nauczyłem. Ech…

– Szefie, pan się domyślał od początku, jak to się skończy? – zapytał Borowski.

– Obawiam się, że tak… – Admirał zacisnął wargi i odwrócił wzrok.

– Niech się pan tak nie przejmuje. Andy wiedział, co robi. Ratował ją. – Pierwszy oficer kiwnął głową w stronę Ive, która odeszła na koniec tamy i tam mechanicznie jak robot ciskała kamyki do wody.

– Rozumiem, Jean Paul. Rozumiem, że ją uratował. A my jego nie.

– Mam już was, Rosjan, dość – powiedział Borowski i stękając, podniósł się z trawy. – Jak już wykończymy Obcych, pojadę gdzieś, gdzie was nie ma. A jak zobaczę jakiś ruski pysk, będę strzelał.

– Panie admirale, sir – znów zaczął di Lanza. – Ja właściwie… Proszę popatrzeć. To znaleźliśmy w rzeczach porucznika. To jest chyba coś dla pana.

Raszyn wyciągnął rękę i wziął zawiniątko. Był to kawałek prześcieradła gęsto zapisany czarnym grafitem.

– Tak, po rosyjsku – rzekł zdziwiony Raszyn. – Dzięki, Ettore. Jeśli znajdę tu coś dotyczącego pana, na pewno przekażę.

– Nie trzeba – pokręcił głową technik i nagle twarz mu się wykrzywiła. – Ja i tak codziennie płaczę. Jak go sobie przypomnę, to łzy… Przepraszam. Mogę odejść?

– Tak – zezwolił admirał, wpatrując się w starannie wykreślone drukowane litery. Andrew pisał starannie i wyraźnie, widocznie bez pośpiechu obmyślając każde słowo. Raszyn zaczął czytać.

Drogi Olegu Igoriewiczu! Nie wiem, kiedy otrzyma Pan mój list. Nawet jeszcze nie zdecydowałem, czy w ogóle go przekażę. To znaczy – podrzucę. Może piszę to nie tyle dla Pana, co dla siebie.

Przez dwadzieścia lat uważałem Pana za swojego nauczyciela. Oczywiście, nasze stosunki układały się różnie. Ale zawsze pamiętałem, jaką rolę odegrał Pan w moim życiu. I teraz chcę Panu za to gorąco podziękować. A przy okazji przeprosić. Ponieważ muszę odejść.

Mam nadzieję, że uda mi się położyć ten list na Pańskim biurku, kiedy rozbijemy Obcych. Wtedy nie będzie już Panu potrzebny technik Werner. A człowiek Werner musi Pana porzucić. To będzie dla mnie straszna strata, ale mogę za to winić tylko siebie. Chodzi o to, Olegu Igoriewiczu, że dostałem się do załogi „Skoczka” przy pomocy zdrady. To, co opowiadałem Panu o swoich niepowodzeniach na dole, to prawda tylko po części. Najważniejsze zataiłem. Pamięta Pan pewnie te smutne okoliczności, z których wyciągnął mnie pan na górę. Niestety, Olegu Igoriewiczu, to wszystko było zmanipulowane. Usunął Pan z pokładu sabotażystę, a zamiast niego podsunięto Panu innego. Tym razem takiego, któremu Pan ufał.

Długo by można było opowiadać, jak szantażowały mnie specsłużby. Najważniejsze, że w pewnej chwili niemal zrobiłem to, czego ode mnie chcieli.

Strasznie się zaplątałem, szefie. Zaplątałem się sam w sobie, nie rozumiałem, po co żyję. Obrzydła mi wojna. To też wykorzystały bezpieczniaki. Podsycili moją nienawiść do wojny. I okazało się, że można ją skierować również przeciwko Panu.

Ja nie zdjąłem blokad, które założył mój poprzednik, ja tylko je odłączyłem. Zdecydowałem, że zabawię się w Pana Boga, zostawiwszy sobie prawo wyboru, jaką drogą pójdę ja sam i Pan. Najpierw wydawało mi się, że tym sposobem będę mógł Pana obronić, ustrzec przed pewną zgubą, do której prowadziła wojna z Ziemianami. Na dobrą sprawę, to właśnie był hak bezpieczniaków na mnie.

Ale teraz mi się wydaje, że po prostu podświadomie chciałem się zemścić za to, że kiedyś odwrócił się Pan ode mnie. Mimo że Pan mnie nie zdradził. A ja postąpiłem jak zazdrosna dziewczyna i dokonałem podłego czynu w stosunku do Pana. Nieważne, że tylko w myślach. To i tak potworne. Niestety, nie od razu to zrozumiałem. Czasem wydaje mi się, że lepiej, gdybym w ogóle nie wszedł do Pana na pokład. Ale to paradoks – właśnie na „Paulu Atrydzie” znalazłem to, czego mi brakowało na dole.

Z nienawiści wyleczył mnie Pan i Pańska załoga. Zrozumiałem, że nie jestem sam na tym świecie. Jestem gotów iść za Panem. I – co najważniejsze – wierzyć, że Pan na pewno nigdy nie pchnie mnie do haniebnego czynu.

Dlaczego wszcząłem targi ze swym sumieniem? Pewnie to było zwyczajne tchórzostwo. I nie wiedziałem, po co żyję. Dlatego nie mogłem od razu przyznać się Panu, że prowadzę podwójną grę. A najgorsze jest to, że teraz, kiedy jestem innym człowiekiem, jeszcze trudniej jest mi o tym mówić. Nawet w liście. A prosto w oczy – po prostu się nie da. Wyobrażam sobie, jak Pan na mnie popatrzy. A Pan potrafi zabić spojrzeniem, kiedy tak naprawdę chce Pan tylko uczynić lekki wyrzut.

Kiedy spotkałem Candy, urodziłem się na nowo. Stałem się inny, wyzbyłem się złości. Jest mi dobrze. Ale właśnie dlatego nie mogę zostać w Pańskiej załodze, kiedy skończy się wojna. Przykre, bo to najlepsza załoga w moim życiu i pewnie najlepsza załoga Słonecznego. Ale nie da się inaczej. Oglądając się wstecz, rozumiem, że mojej winy nie da się niczym odkupić. Nawet jeśli Pan powie, że wszystko w porządku – ja sam sobie nigdy nie wybaczę. I to, co zrobiłem (a dokładniej, nie zrobiłem), w żadnym stopniu nie pomniejsza mojej winy wobec Pana. Nigdy nie sądziłem, że człowieka może do tego stopnia pokąsać sumienie.

59
{"b":"102796","o":1}