Napisałem to i poczułem, że się oczyściłem. Zawsze lubiłem skarżyć się i wypłakiwać Panu, proszę o wybaczenie. Teraz mam Candy i skarżę się jej. Wie Pan, czasem mi się wydaje, że ona jest Pańską córką. Jesteście do siebie w jakiś sposób podobni. Może dlatego, że oboje – i ona, i ja – jesteśmy pana wychowankami? I to, że pokochaliśmy się, to też w jakimś stopniu zasługa Pańskiego wielkiego serca. Jaka szkoda, że nie potrafiłem wziąć od Pana tego najważniejszego – umiejętności bycia wiernym sobie. Zdradziłem siebie i popełniłem straszliwy błąd. Nie jestem w stanie o tym zapomnieć. Dlatego odchodzę.
Mam nadzieję, że Candy mnie zrozumie, jej też zamierzam zostawić list. Może zrozumie, wybaczyć nie da rady. Ona kocha flotę, kocha latanie i Pana, oczywiście. To jej życie. Życie, które ja mogłem przerwać. Proszę się o nią zatroszczyć. Wiem, że na początku będzie jej ciężko. Pewnie mógłbym nic nie mówić. Ale już dłużej nie mogę – albo zrzucę ten balast z duszy, albo zwariuję. Pamięć o moim postępku i tak już mnie doprowadza do rozpaczy. Po prostu muszę opowiedzieć najdroższym mi osobom o tym, jak ich zdradziłem.
Ale prosto w oczy… Nie mam siły.
Za wszystko trzeba płacić, tak, nauczycielu? Pan to wie. Dlatego nigdy się Pan nie mocuje z sumieniem. I nie pozwala na to innym. Wiele lat uczył mnie Pan najpierw myśleć, potem działać. Pamiętam pańską wypowiedź: „Zanim popełnisz błąd, pomyśl, czy to nie będzie fatalny błąd”. Niestety, źle opanowałem lekcję. Szkoda.
Szkoda, że Candy jest astronautą do szpiku kości. Jej miłość do mnie jest wielka, ale nie zna i nie chce znać innego życia. Nie tak dawno wyjaśniła mi to bardzo wyraziście. A ja przecież splunąłem w samo jądro tego, na czym to życie polega. Załoga to rodzina, a ja miałem za pazuchą dla niej kamień. A to, że okazał się potwornie ciężki, nie odkupi mojej winy.
Mimo wszystko jestem szczęśliwy. Dowiedziałem się, dlaczego warto żyć. Okazuje się, że to takie proste…
Tu tekst się urywał. Raszyn poobracał kawałek tkaniny w ręku, ale nie znalazł już ani słowa. Widocznie Andrew nie zdążył napisać, na czym polega sens życia. Po prostu nie zdążył.
– Proszę wziąć chusteczkę, driver – gdzieś z daleka odezwał się Borowski. – Co tam mamy?
Admirał pochwycił podany mu kwadracik miękkiego papieru, wytarł oczy, wysmarkał nos. Potem starannie złożył list i schował go za pazuchą.
– Najlepsza załoga Słonecznego… – powiedział cicho.
– To niby my? I słusznie – skinął głową Borowski. – A co jeszcze?
– Testament. – Admirał podniósł wzrok. – A wy, panowie, tego nie widzieliście. Tak?
– Znowu te rosyjskie wykrętasy – westchnął pierwszy ońcer. – Abrahamie! Wstawaj. Idziemy, brachu, na zabieg.
– I powiedzcie di Lanzie, że tego listu nie było – tonem rozkazu, w starym, dobrym Raszynowskim stylu, oświadczył dowódca. – Jean Paul, sprawdź, kto z techników coś wie, i też każ zapomnieć. Szczerze mówiąc, najchętniej zastrzeliłbym wszystkich, żeby nie było przecieku, ale chyba się starzeję…
– Zdrowieje – wyjaśnił Borowski stojącemu z wytrzeszczonymi gałami Feinowi. – Ale o co chodzi, driver? Skąd takie utajnienie? Niech pan coś powie, przynajmniej ogólnie?
– Ciebie też bym zabił… – wystękał admirał, z widocznym trudem podnosząc się i prostując.
– Będzie żył! – radośnie zawołał ZDO. – Taka jest moja diagnoza. Driver, jakże się cieszę! Bo już mnie pan wykończył tym swoim kwękaniem…
– Jeszcze cię wykończę wojowaniem – obiecał mu Raszyn. – No, walcie, woje, na swoją wieczorną lewatywkę!
– Zostawić trochę dla pana? – zakpił Borowski.
– I to dużą porcję – skinął głową dowódca, po czym pomaszerował w stronę, gdzie Ive usiadła na ciepłym od słońca betonie. – Najlepsza załoga Słonecznego… – mamrotał, idąc. – Najlepsza załoga Słonecznego… No tak, Andriej, to prawda. I ty, głupi, wcale nie byłeś w niej na ostatnim miejscu. Och, jaka szkoda…
Candy uśmiechnęła się na widok admirała. Uśmiech był delikatny, nieco jakby nie z tego świata. Raszyn usiadł obok i wbił posępne spojrzenie w wodę.
– Spakowałaś się? – zapytał. – Gdy przyleci Phil, będziesz miała mało czasu.
– Czasu… – w zamyśleniu powiedziała Ive. – Niezłą mamy ochronę przeciwpromienną, prawda?
Stary dowódca popatrzył na nią, nie rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli.
– Tak jest, jak jest – powiedział szybko. – Zewnętrzne poszycie trzeba będzie zedrzeć i pochować. Im prędzej, tym lepiej. Straszliwa kupa roboty, łatwiej by było cały okręt wywalić. Widziałaś, jak promieniuje?
– Ciągle myślę o Andrew – wyjaśniła Candy. – Jaką dawkę złapał, jak pan sądzi?
– Gdzie? – nerwowo mruknął admirał, odsuwając się. Oczywiście, miewał do czynienia z nerwowymi przypadkami, ale jawnych wariatów ciągle i nadal się wstydził.
Biedna dziewczyna – pomyślał. – I ciebie wojna w końcu uderzyła. Chlasnęła w najczulsze miejsce. Jaka szkoda…
– Gdzie złapał?
– W łapie – powiedziała Ive, wskazując palcem okręt. I znowu na jej twarz wypłynął uśmiech – nieśmiały, jakby pełen poczucia winy.
Raszyn odwrócił się tak gwałtownie, jak tylko pozwalało mu zdrowie. „Skoczek” wyglądał w tej chwili dość dziwnie. Zamiast mocnej opływowej rufy w tylnej części okrętu miał tam rozwinięty pąk. We wszystkie strony sterczały łapy – konsole, które jeszcze dobę temu trzymały na amen sekcję reaktora.
– Miał taki głos, kiedy się żegnał… Nie zauważył pan, szefie? Jakby szedł albo się gdzieś czołgał. Wie pan, ja dziś cały dzień przesiedziałam nad schematem okrętu. W sekcji reaktora są takie szczeliny, po których można wyjść prosto na łapy. A w samych łapach też są sztolnie…
Andrew pracował w ciężkim skafandrze – przypomniał sobie Raszyn. – Cholernie niezwrotny, ale cały z ołowiu. I co jeszcze? Termoizolacja czterowarstwowa. Egzoszkielet. Z jaką prędkością mógł się poruszać? Na uczelni robiliśmy zawody w bieganiu w takich skafandrach. Mnie się nie udało. Dobra, a szerokość sztolni kablowej w łapie? Chwila… Ciekawe, kto z nas jest większym świrem: ja czy Candy?
– Mocno się pokłóciliście? – zapytał.
– Jestem idiotka – powiedziała Ive. – Kretynka i tyle. Po prostu nie mogłam zrozumieć, że jesteśmy różni i… No i że on ma prawo być takim, jakim jest. No… A on, moim zdaniem, śmiertelnie się obraził.
– Śmiertelnie… – niczym echo powtórzył admirał, rozważając coś. – Śmiertelnie…
– Byłam głupia, ale co mam teraz zrobić, zastrzelić się?! Nie rozumiałam, że on jest taki delikatny…
– Yhy…
– Co yhyV. – wypaliła Candy, zapominając, że Raszyn jest jednak trzygwiazdkowym admirałem.
– Mówię, że chłopak zawsze szybko kumał w krytycznych sytuacjach – wyjaśnił dowódca.
Wstał, podparł się pod boki i nachmurzył. Ive również się podniosła.
– A przy tym ma po prostu zwierzęcy instynkt samozachowawczy – rozważał na głos Raszyn, nie zauważając, że mówi o Andrew już w czasie teraźniejszym.
– Aa…
– Be! – Admirał wyciągnął z kołnierza mikrofon. – A ty, Ivetto, rzeczywiście jesteś głupia jak rzadko. Gdybym to ja był twoim ojcem, sprałbym cię na kwaśne jabłko! Miałaś chłopa z bogatą przeszłością, trzeba go było chronić! A ten… Skąd on mi się zwalił na głowę, były wariat i były kryminalista! Gdzie go mam teraz szukać, co? Delikatna i czuła dusza, żeby go w te, nazad i dogłębnie!… A może się tam przekręcił? Przecież to już doba!
Candy z rękami w kieszeniach demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.
– Borowski! – ryknął Raszyn do mikrofonu. – Uwaga! Alert dla wszystkich, którzy mogą się poruszać! I do rufy! Przeszukać mi wszystkie zakątki, gdzie może zmieścić się człowiek! Zajrzeć do każdej dziurki! Może on stracił przytomność albo coś innego… Koniecznie popatrzcie w łapach, może tam się wala!
– Kto? – zapytał oszołomiony pierwszy oficer.
– Przecież porucznik Werner, jego mać! – wrzasnął admirał.